A kapusta rzecze smutnie:
„Moi drodzy, po co kłótnie,
Po co wasze swary głupie,
Wnet i tak zginiemy w zupie!”
„A to feler” -
Westchnął seler.
J. Brzechwa

Gdy po brodzeniu w drobnym piasku wydm i plaży Słowińskiego Parku Narodowego zanurzam się w chłodnych wodach Bałtyku – czuję. Gdy po krótkim „rejsie” jeziornym promem stawiam stopę na Ostrowie Lednickim – czuję. Gdy zmęczony docieram na szczyt Śnieżki, a potem rozglądam się wokół – czuję. Gdy przechodzę przez Rynek Staromiejski mojego rodzinnego grodu, uświęcony krwią przodków- czuję. Gdy… Czuję. Czuję się u siebie. Mogę powiedzieć i napisać prawie wszystko. Nikt nie wytoczy mi sprawy sądowej za wywieszenie naszej flagi, ani nie zamknie w obozie lub pozbawi życia za wygłaszanie krytyki wobec władzy. Oponując wobec promocji dewiacji, spożywania owadów oraz stawiania wiatraków pod oknami zawsze znajdę olbrzymie grono podobnie myślących. Tak właśnie tutaj jest, a zawdzięczamy to postawom i działaniom naszych antenatów, którzy nie tylko nadawali kształt granicom państwa, lecz również wypełniali je treścią. Mniej lub bardziej świadomie stworzyli kod, który stanowi immanentną cząstkę polskości. Jeśli nie wszystkich, ale na pewno większej części naszej wspólnoty. I na samą myśl, że to odczuwanie mógłby mi kiedyś ktoś odebrać, a treść spacyfikować albo zetrzeć w proch, ciarki przechodzą mi po plecach. Niestety nie da się takiego scenariusza wykluczyć…
Przetaczająca się przez s24 burza z pewnością połamie niejedno drzewo. Ich kikuty zapadną w pamięć publiczności na długo. Tak działa żywioł. Smutne. Z drugiej strony po kataklizmie – zwykle – pojawia się słońce, a ocalali wyciągają wnioski i biorą się do pracy, by zorganizować swoje życie od nowa. Tym razem bezpieczniejsze. Sądzę, że wspomniana wojna stronnictw przyniesie otrzeźwienie. Czy musi? Nie, nie musi, lecz powinna, ponieważ: jakie mamy wyjście? Tym bardziej, że okopywanie się na stanowiskach po samą szyję skutkować będzie li tylko wojną pozycyjną. A ta – jak wiadomo – może trwać długo, bardzo długo i żadnej ze stron nie przynieść prawdziwego zwycięstwa. Zresztą w omawianym sporze jest to absolutnie (!) pewnym. Bo przecież…
Gdyby ktoś nie zdawał sobie sprawy z jakimi mocami zmagała się, zmaga i zmagać będzie nasza wspólnota to pragnę tylko przypomnieć kilka faktów. Otóż historia uczy, że od samych początków naszych dziejów toczyliśmy zaciekłą i ciężką walkę z Niemcami, których potencjał wówczas był i dzisiaj jest (choć nie tak bardzo jak onegdaj) przeważający. To nie przypadek, iż – jak wspominał dziejopis Thietmar – Mieszko I wstawał na widok niemieckiego margrabiego, a żeby go nie urazić dodatkowo na spotkania z nim nie zakładał kożucha. Ba! Płacił Niemcom trybut „aż do rzeki Warty”. Przypadkiem również nie jest to, iż syn Mieszka, czyli wspaniały Bolesław zwany Chrobrym, ośmielił się założyć koronę dopiero po śmierci Henryka II. Potomkowie wspomnianych Piastów także (z okresowymi przerwami) musieli uznawać przewagę naszych zachodnich sąsiadów. Odesłaliśmy insygnia królewskie, nasi władcy nosili miecze przed królami niemieckimi, każdy kto pragnął zmienić relacje musiał liczyć się z najgorszymi skutkami (vide: Przemysł II). Ktoś powie, że coś tam jednak zyskaliśmy, bo lokacja miast, obrót pieniądza, młyny… To prawda, lecz czy zyski przewyższyły koszty? Na skutek determinacji oraz mądrości nadwiślańskich warstw przywódczych nie doszło do ostatecznej tragedii. Rzecz jasna sprzyjała nam pewnego rodzaju koniunktura, ale trzeba ją umieć wykorzystać. I wykorzystana została.
Grunwald, odzyskanie Pomorza Gdańskiego, włączenie w sferę własnych wpływów Mołdawii oraz Inflant, Hołd Pruski, bicie czołem cara przed polskim królem, wypędzenie szwedzkich obdartusów, zatrzymanie Imperium Osmańskiego przed wejściem do serca Europy. Wszystko to stało się możliwym dzięki Unii w Krewie i Unii Lubelskiej. To dzięki takim aktom staliśmy się i byliśmy przez kilka wieków podmiotem polityki międzynarodowej, a rdzeń państwa zażywał spokoju i rozwoju przez dekady, co było ewenementem w ówczesnych realiach. Na nieszczęście z kolejnej unii w Hadziaczu wyszły nici. Nie do końca z naszej winy. A dokładnie – nawet nie przede wszystkim z naszej. W granice Rzeczypospolitej wdarł się bowiem rak, rak zdrady i zaprzaństwa, którego do dziś nie udało nam się zwyciężyć. Objawiał się głównie tym, iż powstawały frakcje widzące korzyści dla państwa (wątpliwe) i dla samych siebie (wymierne i realne) w pozyskaniu protekcji potęg zewnętrznych. I nie miało znaczenia, że wołanie zagranicznej straży pożarnej gaszącej płomienie benzyną to zachowania destrukcyjne. Cóż… Wbrew pozorom w „narodzie” wciąż tliły się iskierki nadziei, mogące przy dobrym wietrze rozbłysnąć i wystrzelić ku niebu. I znów stronnictwa optujące za tym lub innym dworem zapobiegły sanacji. Jak to się zakończyło, wiemy. Skutki tych dawnych wydarzeń (paradoksalnie) odczuwamy do dziś.
Spoglądając z perspektywy czasu i będąc uzbrojonym w doświadczenie można sformułować określone geopolityczne wnioski. Po pierwsze, mamy dwóch najgroźniejszych przeciwników. Od tysiąca lat – Niemcy, a od pięciu wieków – Rosję. I to najpewniej się nie zmieni. Po drugie, jako samodzielny podmiot jesteśmy zbyt słabi, aby skutecznie walczyć z oboma przeciwnikami na raz, ale zbyt mocni, by każdy z nich w pojedynkę był w stanie w krótkim czasie strawić doszczętnie nadwiślańską populację. Po trzecie, oparcie się o jedną z wymienionych potęg w celu dania odporu drugiej - w dłuższej perspektywie - musi (!) skończyć się potężnym uzależnieniem i dekompozycją polskiej wspólnoty. Po czwarte, współczesne budowanie „żelaznych” sojuszy (np. z USA, o kabaretowych „Trójkątach” szkoda gadać) to działania dające nam krótkotrwałe bezpieczeństwo. Bo przecież Czesi nie zamienią „Pilznera” w Chebie na „gruźliczankę” w okopie pod Chełmem, natomiast Amerykanie w trymiga mogą uznać, że Tajwan, a już państwo położone w Palestynie to szczególnie, są dla nich priorytetem. Wreszcie, po piąte…
Jestem przekonany, że prędzej czy później będziemy musieli odkurzyć karty kronik, na których zapisano najlepsze lata naszych dziejów. I choć mnóstwo na nich kleksów, czasami w kolorze czerwieni, to innej drogi na szlaku do uzyskania i podtrzymania samodzielności po prostu nie ma. Oczywiście można starać się utrzymywać na morzu zachodnich miazmatów albo w oceanie wschodniego barbarzyństwa. Jednak moim zdaniem jeden i drugi wariant to zwyczajnie sposób na autoanihilację. Natomiast szukanie zrozumienia, wsparcia i współdziałania wśród wspólnot będących w podobnej sytuacji co my to nic złego. Nawet wtedy, gdy znajdziemy się przy tym w lekkim dyskomforcie, gdyż brzydki zapach to nic w porównaniu z pożarem domu. Jeśli tego nie zrozumiemy "en masse" to już po nas. Dlatego w najważniejszych sprawach warto trzymać się razem. Choćby po to, by bez lęku kozaczyć na s24 i… czuć się u siebie.
--------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
Inne tematy w dziale Polityka