Jak to opisałem we wcześniejszej notce - zdarzył się przypadek koronawirusa w rodzinie. Nie ja - a syn. Stąd opis towarzyszący z perspektywy osobistej, aczkolwiek nie bezpośredniej.
Sprawa zaczęła się ponad 2 tygodnie temu. Syn - lekarz, pracujący w szpitalu na Bródnie. Tam na jednym z oddziałów wystąpiły przypadki koronawirusa i oddział został ewakuowany na Wołoską. Niestety - część personelu zachorowała, czy miała zwolnienia (opieka nad dziećmi), co spowodowało "użycie" personelu z innych oddziałów. Nie zapewniono zabezpieczeń.
(Zaznaczam - jest to relacja osoby postronnej, a zatem czyniona na podstawie informacji jakie do mnie dotarły. Niekoniecznie bezpośrednio od syna).
Syn w poniedziałek udał się do pracy, a w środę poczuł się źle - typowe objawy przeziębieniowe - temperatura itd. Zastosował typowe środki - paracetamol, ibuprom, witaminy. Poczuł się lepiej i poszedł do pracy. Chyba z niedzieli na poniedziałek - czyli po tygodniu od ewentualnego kontaktu, był jeszcze na dyżurze. Z tym, że podobne objawy pojawiły się u innych pracowników oddziału, co spowodowało, że NA WŁASNĄ RĘKĘ, zorganizowali sobie testy, które dały wynik pozytywny.
Ponieważ objawy nie były bardzo dokuczliwe, syn zdecydował o przebyciu kuracji w domu. Przy założeniu, że reszta rodziny odbędzie w tych warunkach wspólnie kwarantannę. Dołączyła opiekunka dzieci - dom z działką w Raszynie zapewnia lepsze warunki kwarantanny niż pozostawienie opiekunki w mieszkaniu w Warszawie - kwestia logistyki.
Rolą moją, a bardziej żony, było zapewnienie dostaw żywności i td. - na teren posesji, a bez kontaktu bezpośredniego. Nawet dzieci zostały nauczone, aby nie podchodzić bliżej niż na 5 m do ogrodzenia.
Kontakt telefoniczny - codzienny, a nawet kilka razy dziennie.
O ile zaś ja jestem krytycznie nastawiony do całej akcji z tym koronawirusem, to psychika bezpośredniego "spotkania" jest specyficzna.
Przede wszystkim syn, jako lekarz, już wcześniej straszył nas epidemią i bardzo rygorystycznie starał się o zachowywanie stosownych zaleceń. Do tego jego wiedza dotyczyła danych oficjalnych, a te nie były pełne; z racji szybkiego rozwoju epidemii - nie znano ani faz przebiegu, ani skutków. Informacje raczej wprowadzały obawy.
Koronawirus (podobno) w pierwszej fazie działa łagodnie, a objawy ustępują, by po kilku dniach (około tygodnia) gwałtownie dać o sobie znać - i może to doprowadzić do gwałtownego "zejścia". Ta faza może, ale nie musi wystąpić - jednak trzeba się z tym liczyć. Ponoć jest to reakcja systemu odpornościowego, która przybiera takie formy; przyczyny i warunki pojawienia się u poszczególnych osób - nie są rozpoznane. Dzieci nie mają wykształconego w pełni tego systemu - stąd przebieg choroby u nich jest łagodny i tylko sporadycznie mogą wystąpić zakłócenia.
Na stan syna i jego stosunek do choroby duży wpływ miała psychika - ciągła obserwacja reakcji organizmu, czy nie występują wskazane objawy. Strach - choćby o losy rodziny, podsycany wiedzą o przejawach - wyolbrzymia skutki.
Z opisów - stan chorobowy utrzymywał się przez cały tydzień następny. Pojawiały się różne objawy typu - ból nóg, utrata węchu, powracający ból głowy. W różnym natężeniu w poszczególne dni. Jednak bez fazy gwałtownej - utrudnień w oddychaniu.
Pewien wpływ miały też warunki - dzieci (najmłodsze 2,5 roku) nie zawsze dały się wyspać. W efekcie dopiero wczoraj padło stwierdzenie, że czuje się w miarę dobrze, bez odczuwania skutków ubocznych.
W ub. tygodniu pojawiła się ekipa która pobrała wymazy od rodziny (ale nie pobrali od opiekunki, która była razem - dlaczego?), a chyba po 2 dniach jeszcze raz, ale już tylko od syna. Wyniki nie są jeszcze znane i nie bardzo wiadomo jak do nich dotrzeć.
Co do reszty .
Dzieci nie miały żadnych objawów. Bo trudno zaliczyć do takowych lekki ból gardła jednej z dziewczynek. Chyba był też lekki katar u drugiej.
U żony pojawił się stan osłabienia, ale bez narastających objawów grypowych. Podobnie u opiekunki.
To drugi tydzień kwarantanny, którą zaczęli w ub. poniedziałek.
Sytuacji towarzyszy oczywiście oprawa medialna. Mieliśmy telefony (głównie żona, chociaż ja też), z pytaniami o stan syna, który podobno jest ciężki itd. Nawet z krajów dość odległych. Fama się niesie. Trzeba było to prostować.
Opisuję sytuację, gdyż brak jest informacji o przebiegu choroby, poczynionych przez osoby chore, a które ją przeszły. Podaje się tylko informacje o skutkach śmiertelnych, co wzbudza panikę potęgowaną "pocztą pantoflową".
Mając bezpośredni kontakt sytuacyjny - podtrzymuję swoje zastrzeżenia dotyczące podejmowanych środków. Moim zdaniem - panika wzbudzana jest sztucznie, a celem jest wywołanie światowego kryzysu . Co chyba staje się coraz bardziej dostrzegalne.
Obawiam się, że tego już nie da się powstrzymać. Dalsze podtrzymywanie stanu paniki - przyczyni się do większego chaosu. Czas na refleksje, bo od tego zależeć będzie nasz byt.
członek SKPB, instruktor PZN, sternik jachtowy. 3 dzieci - dorośli. "Zaliczyłem" samotnie wycieczkę przez Kazachstan, Kirgizję, Chiny (prowincje Sinkiang, Tybet _ Kailash Kora, Quinghai, Gansu). Ostatnio, czyli od kilkudziesięciu już lat, zajmuję się porównaniami systemów filozoficznych kształtujących cywilizacje. Bazą jest myśl Konecznego, ale znacznie odbiegam od tamtych zasad. Tej tematyce, ale z naciskiem na podstawy rzeczypospolitej tworzę portal www.poczetRP.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości