Ostatnio i to nie tylko na S 24 pojawiły się teksty na temat rzekomego końca świata, który ma nastąpić 23 września Roku Pańskiego 2017.
No to od rana czekam z utęsknieniem, a tu nic i nic. Znowu polało - tak deszczowo dawno nie było. Ale to nie koniec świata. Nawet chyba w USA już się pozbierali po huraganach.
Co zatem z tym końcem świata?
Jak nie wiadomo o co chodzi, to trzeba zapytać wujka Google. Wiadomo, taki to ma jakieś powiązania z wiedzą nieczystą.
(Od razu zasugeruję, aby nasi baardzo katoliccy bloggerzy dalej nie czytali, bo może to im jakoś na umysł nastąpić i później mocno uwierać. I grzech będą mieli duży).
Otóż wujek Google stwierdza, że 20 września rozpoczęło się święto Rasz Haszana, czyli żydowski Nowy Rok, a kończy się 22 września.
Żydzi mają tak porąbane, że Nowy Rok u nich jest na jesienne zrównanie dnia z nocą, gdy wszędzie indziej na świecie Nowy Rok zaczynał się od wiosennego zrównania. Oni mają w poprzek. Mało, u nich nowy dzień zaczyna się o zachodzie słońca.
(Jak ktoś chce na judaizm się konwertować, to musi o tym wiedzieć).
No i teraz całe sedno rzeczy. Nowy Rok u ich rozpoczyna okres 10 dni skruchy za popełnione grzechy, które kończy święto Jom Kipur.
Z powyższego wynika, że w tym roku - zapewne na skutek zbytnich grzechów, nie będzie przebaczenia dla tej nacji i stąd koniec ich świata.
Czy musi to nastąpić natychmiast?
Niekoniecznie. Wszakże chyba to oznacza, że czas żydowskiej dominacji się kończy i to ma mieć miejsce w tym, nowym dla Żydów roku. Chyba 5777.
Czy to ma oznaczać, że i nas czeka to samo?
Ja tam z judaizmem się nie identyfikuję. Moja chata z kraja.
A wy?
