Nie należę do cierpliwych czytelników. Także dlatego, że pod ręką mam zwykle kilka, kilkanaście równolegle czytanych książek.
Priorytety to z reguły rzeczy, które muszę zrecenzować, np. dla OBYWATELA. Teraz są to „Przebudowa społeczeństwa” anarchisty Murraya Bookchina (o dziwo dla pewnej prawicowej redakcji z Krakowa) i „Polityka nowoczesnego patriotyzmu” Roberta Kuraszkiewicza, do przeczytania na najbliższe, wtorkowe (8 czerwca) spotkanie Klubu Debaty Politycznej, m.in. z udziałem Kazimierza M. Ujazdowskiego.
Z rzeczy lżejszych, które są dla mnie odprężającą, choć często także pouczajacą rozrywką: „Nadzy ludzie” prześwietnego Kira Bułyczowa (tom drugi dylogii indiochińskiej), drugi tom „Czarnej Ikony” Mieszka Zagańczyka i drugi tom polskiej antologii s-f, fantasy „Tempus fugit”. Dziś odebrałem zamówione przez Allegro „K-Pax” Brewera. Ponoć znacznie lepsze od filmu, w co trudno mi uwierzyć. Ach, i jeszcze „Sturmvogel” Andrieja Łazarczuka, powieść z którą od paru miesięcy jestem na bakier, cholera wie czemu. I niemal smakowane „Lata ryżu i soli” Kim Stanley Robinson.
Nie należę do cierpliwych czytelników także dlatego, że dręczy mnie piekielnie ciekawość co dalej, gdy wiem, że mogę spodziewać się kontynuacji. Albo nawiązania. Gdy zatem ubiegłego lata w czasie urlopu skończyłem „Głowę Minotaura” Krajewskiego, wieńczącą cykl kryminałów z Eberhardem Mockiem w roli głównej, zacząłem zachodzić w głowę: co dalej?
Już to wiem. I mam mieszane uczucia.
Tu drobna uwaga. Generalnie nie przepadam za twardymi kryminałami. Wydają mi się, szczególnie w swych opisach zbrodni, zbyt nachalne, nazbyt budzące niezdrową ciekawość złem. Dla Krajewskiego zrobiłem wyjątek ze względu na sposób, w jaki pokazał przedwojenny Wrocław, miasto nieistniejące już w tamtej postaci. I polubiłem Eberharda Mocka, urodzonego w Wałbrzychu, 18 września 1883 roku, zmarłego najpewniej 21 listopada 1960 r. w Nowym Jorku.
Choć w tę śmierć należy wątpić. I to mnie trochę martwi.
Edward Popielski, „Łyssy”, komisarz lwowskiej policji po raz pierwszy pojawił się na kartach wspomnianej wyżej „Głowy Minotaura”. Już wtedy, podczas wspólnie prowadzonego śledztwa ujawniła się jego bliźniacza wobec Mocka natura. Inne życiorysy, ale podobne pasje, podobne klęski życiowe i dramaty. Klasyczne wykształcenie, upodobanie do dziwek i łamania prawa nie tylko dla dobra śledztwa, zmęczenie życiem, cynizm, brak skrupułów w stosowaniu przemocy psychicznej i fizycznej. Morda w mordę, ręka w rękę, brzuch w brzuch: bracia-bliźniacy. Charakterologicznie niemal nieodróżnialni.
Ten prosty zabieg pozwolił Krajewskiemu z jednej strony zamknąć za sobą pewien rozdział w jego własnej twórczości, z drugiej zapewnił być może i jemu i wiernym czytelnikom pewien komfort. Na kartach „Eryni”, we lwowskim „Łyssym” każdy wierny czytelnik bez trudu odnajdzie Mocka. Bo ten wyziera nawet zza opisów kulinarnych, wszak Popielski pożera parówki z musztardą i zapija czystą i bombą piwa zupełnie jak tamten sybaryta. Z kolei nowicjusz i tak nie będzie początkowo wiedział, w czym rzecz i skupi się na intrydze. Ta zaś, jak to u Krajewskiego, jest całkiem smaczna i nieźle opowiedziana. A jej zawiązanie tak banalne przy swych tragicznych konsekwencjach.
Szczerze mówiąc, spodziewałem się jednak czegoś więcej, czegoś innego. Bliźniak Mocka nieco mnie nuży. W sposobie prowadzenia opowieści, w opisach także brak tamtej ostrości, klimatu jaki dał Krajewski powieściom z miasta Breslau. Pytanie, co będzie dalej? Główna część fabuły „Erynii” kończy się latem 1939. Po II wojnie światowej znajdujemy Popielskiego w więzieniu przy ulicy Kleczkowskiej. Czyli… we Wrocławiu. „Łyssy” kończy dwuletnią, polityczną odsiadkę. Czy będzie służył w Milicji Obywatelskiej? Ile miejsca zajmą retrospekcje: czy wrócimy jeszcze do Lwowa? Mam nadzieję, że „Erynie” to dopiero przystawka przed obfitym daniem głównym. I mam nadzieję, że będzie mi smakować tak, jak dobre jedzenie i kobiety dwóm bliźniaczym, chorym na życie stróżom (bez)prawia. A komisarz Popielski okaże się kimś więcej, niż bliźniaczym cieniem Eberharda Mocka.
"Erynie", Marek Krajewski, ZNAK, Kraków 2010
A na deser coś w klimacie...
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura