Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
332
BLOG

Wałęsa w dżungli Borneo

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Trwa cisza wyborcza, bieżącymi sprawami zajmować się, pod karą unicestwienia, nie wolno, opowiem zatem historię, w której pojawia się prezydent, ale inny, dziś już całkiem niegroźny. Bo PLW nie startuje w tych wyborach, czy coś przeoczyłem?

*

Okoliczności, które towarzyszyły pojawieniu się w sercu tropikalnego lasu, pod samym równikiem, postaci byłego polskiego prezydenta, jako tematu wieczornej konwersacji, choćby z powodu swej malowniczości, warte są wyjaśnienia. Otóż, zabłądziłem na trasie trekkingowej – dla mężczyzny to wyznanie bolesne. Zaraz po wschodzie słońca, wyruszyłem z ośrodka, w którym mieściła się administracja parku narodowego oraz mały hotelik, i gdy tylko wódz stada makaków uznał za stosowne przepuścić mnie wreszcie przez mostek nad mulistą rzeką, w której kąpały się jego żony i dziatki, wyszedłem na dobrze oznakowany szlak. Był raptem jeden z dwiema odnogami – równie dobrze można by zabłądzić w warszawskim metrze. Zresztą, nauczyłem się przecież na pamięć mapki i naniosłem na ten pamięciowy ślad wszystkie okoliczne wierzchołki. Tymczasem, po kilku godzinach marszu, dróżka zrobiła się wąska a paski farby na drzewach przestały się pojawiać. Góry też wyglądały jakoś już inaczej i w efekcie straciłem rozeznanie, nad którą z wielu okolicznych zatoczek się znalazłem, bo szum morza wciąż słychać było gdzieś w dole. Postanowiłem zawrócić na szlak przecież z pewnością jest nie dalej niż kilkaset metrów za moimi plecami. Ale i to okazało się trudne, zdawało mi się jedynie, że idę po własnych śladach, ale gdzie tam. Wszystkie drzewa wyglądały tak samo, pojawiały się wśród nich zaczątki ścieżek, jakieś zwierzęce trakty, które za chwilę ginęły w zaroślach. (W życia wędrówce, na połowie czasu,// Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,//W głębi ciemnego znalazłem się lasu[1]). Musiałem kluczyć, kluczyć i zawracać. Woda skończyła mi się nazbyt szybko. Wilgotny upał zwalił by z nóg tura, nie pomagając unikać pułapek.

To tylko kilka godzin, a już jestem solidnie zmęczony; zatrzymać się, myśleć, nie panikować pomyślałem bliski paniki, zatrzymawszy się. W końcu udało mi się pokonać wysoką na kilkanaście metrów skarpę i wyjść nad morze. Wąska zatoka okazała się bezludna. Wykąpałem się w jej rdzawej wodzie, którą przypływ spychał w kierunku lądu. Do morza niósł ją płytki, górski potok, w którym później także zanurzyłem swą dosadność. Niemal ugotowany, nie byłem w stanie się temu oprzeć. Kąpiele odświeżyły mnie na kilka chwil ale dwa dni później, zapłaciłem za nie przykrą alergią. To przez ten metal (mangan? żelazo?), który potok wypłukiwał ze skał. Rudawa ciecz, przelewała się przez kamienne płyty i zatrzymywała w płytkich, nieprzeziernych basenach. Kąpiel w jednym z nich była brakiem rozwagi, kolejnym tego dnia. Z basenu, który zająłem wynurzył się bowiem spory, i raczej zdegustowany moją obecnością żółw. Ten akurat nie miał szczęk jak harpia tylko śmieszny ryjek, ale przecież, równie dobrze, pojawić się mogło stworzenie groźniejsze. Na szlak natrafiłem niedługo przed zmierzchem, byłem nieźle głodny i spragniony, mając już tylko paczkę tik-taków i kilka godzin marszu przed sobą, w tym dwie w kompletnych ciemnościach, …w ich jądrze, na ziemi Lorda Jima[2]. Szczęśliwie, ta część szlaku okazała się na tyle szeroka i równa, że dojście do ośrodka było w ogóle możliwe, zderzeń z kolczastymi roślinami należy bowiem unikać kategorycznie. Wymachiwałem znalezionym kijem, jak ślepiec laską. Obijałem przydrożne drzewa, wkurzając żaby i tajemnicze, nierozpoznane stwory, budząc je do nocnego życia, lecz jakoś jednak poruszałem się do przodu. Gdy wreszcie dotarłem do celu, jedyny bar był już dawno zamknięty. Do jedzenia coś jeszcze powinienem chyba mieć, koniecznie trzeba gdzieś znaleźć czajnik zastanawiałem się, przemierzając długą werandę pawilonu. Właściwie to skradając się po jej trzeszczących deskach, by nie pobudzić ludzi w sąsiednich pokojach. Na tej werandzie też panował mrok.

Piwo pijesz? Zabrzmiał nagle zachrypły głos. Matko Anielska, toż to Jan Himilsbach zmartwychwstał i po angielsku gada!

Ch… chętnie, wyksztusiłem, gdy serce wróciło na swoje miejsce

No to zapraszam.

Zabłysło światło. Okazało się, że w kącie werandy znalazło się miejsce na stolik i dwa fotele. W jednym z nich siedział Chińczyk i pił heinekena z puszki. Chodź szybko bo komary nas zjedzą –zgasił żarówkę gdy tylko znalazłem się w fotelu.

Co tu robisz? Spytałem niezbyt rozumnie.

A, położyłem moją klasę spać i mam chwilę dla siebie. Jutro wstajemy o szóstej i prowadzę zajęcia z ekologii, długo więc tu nie posiedzę, ale po piwku zdążymy wpić wręczył mi puszkę. Nic lepszego nie mógł zrobić. Po chwili rozmowa się rozkręciła, przedstawiliśmy się sobie.

No to powiedz, co się dzieje z waszym Lechem Wałęsą.– poprosił – Nic o nim ostatnio nie słyszę. Dlaczego nie udziela się jak Mandela czy Carter? Przecież problemów jest mnóstwo, a jego głos dotarłby do wielu adresatów.

Ki diabeł – pomyślałem – moja ojczyzna staje się rozpoznawalna. Długouchy Dajak, który wczoraj przywiózł mnie tu czółnem, też znał jednego z mych rodaków, niejakiego „Dzierży Dudka”, który ponoć wspaniale bronił barw Liverpoolu.

Zanim podejmę się próby odpowiedzi, pozwól że wyrażę uznanie. To dość nietypowe, że ktoś nie myli Polski z Holandią a nawet przypisuje jej właściwego noblistę.

– Nie ma o czym mówić, studiowałem europeistykę, co prawda zajmowaliśmy się głównie polityką niemiecką, ale Polska, to przecież sąsiad Niemiec i działy się u was akurat ważne rzeczy… To co, jeszcze po jednym?

– Z przyjemnością, ale zrewanżować mógł się będę dopiero jutro, dziś już nic nie da się kupić.

Nie trzeba, jutro prowadzę lekcję i zaraz potem odjeżdżamy do Kuchingu. A ty kupił byś tu piwo w cenie w jakiej ja mam całą zgrzewkę. Pij spokojnie, mam jeszcze.

– A zatem, jeśli chodzi o Wałęsę… zaraz, pomówmy wpierw o sprawach poważnych, czy dobrze zrozumiałem, masz zgrzewkę piwa w cenie puszki?

Przez chwilę zastanawiał się Jesteś tu obcy, to ci powiem. Jak może zauważyłeś, jestem Chińczykiem. Jest nas w Malezji około 30%, pochodzimy z różnych narodów, które teraz tworzą wielkie, kontynentalne Chiny, ale mówimy różnymi językami, niekoniecznie Mandaryńskim czy Kantońskim i rodaków z kontynentu nie zawsze nawet rozumiemy. Jesteśmy tu od stuleci, ale nie mamy takich samych praw jak Malajowie. Oni tu rządzą, równości nie ma. My płacimy wyższe podatki, i w wielu dziedzinach życia jesteśmy traktowani dość podle. Podobno nie jesteśmybumiputra – synami tej ziemi. Jak się domyślasz, to nie jest szczególnie fajne, dlatego odgryzamy się i trochę oszukujemy władze, prawem symetrii. W tej dziedzinie radzimy sobie zresztą całkiem nieźle. Ot, na przykład, jakiś statek wpływa w środku nocy westuarium rzeki, nie do żadnego portu, wręcz przeciwnie, trzyma się jak najdalej od portów. W ciągu godziny jest tam, na tej rzece, rozładowany. Dziesiątki łódeczek, które przed chwilą roiły się na wodzie, rozpływają się we mgle. Po chwili ciężarówki rozjeżdżają się po kraju, zaopatrując nasze sklepy, takie tylko dla Chińczyków, nawet nie dla wszystkich, dla swoich. Sklepy te znajdują się w głębokich piwnicach, a nawet pod nimi, na strychach, w zakamarkach miejskich labiryntów, gdzie władza nie sięga a jej kontrolerzy bali by się nawet wejść. Całkiem zresztą słusznie. Biznesy ulokowane w takich miejscach oczywiście nie płacą podatków, ceł, a my wiele towarów kupujemy znacznie taniej, czasem nawet kilka razy taniej, niż reszta obywateli w zwykłych sklepach. Piwo, które Ty kupujesz, dodatkowo obciążone jest akcyzą, więc różnica w cenie jest pewnie jeszcze większa. Dokładnie nie wiem jaka, wybacz, nie znam legalnych cen. Za to, proponuję jeszcze po jednym. Pijmy na zdrowie, robiąc w konia rządy stanu Sarawak i federalny Królestwa Malezji – Prosit!

Kampai!

Fu, to po japońsku, …ach rozumiem, dla Polaka niemiecki jest pewnie równie nieznośny, jak dla nas japoński. Zgódźmy się zatem na uniwersalne „cheers”. …To co w końcu porabia nasz kochany pan Wałęsa?

 

[1] Jedyne wyjaśnienie, które w tym przypadku wypada zamieścić, to takie, że cytowany fragment jest w przekładzie Edwarda Porębowicza.

[2] „Najciekawsza jest jednak sprawa [lokalizacji] Patusanu w drugiej części Lorda Jima […]. Ponieważ tam, gdzie sugeruje istnienie Patusanu, Conrad nigdy nie był. Wielu badaczy twierdzi, iż jest to jeszcze jedna transpozycja Sembiru, że to przeniesiony […] obraz znanej Conradowi rzeki Berau na Kalimantanie. Albo że jest to opis okolic rzeki Lupar w Północnym Borneo, zaczerpnięty z pamiętników Jamesa Brooke’a „białego radży Sarawaku”, […] jednakże szereg konkretnych danych wskazuje, iż tu chodzi o całkiem inny rejon archipelagu […] jest to północno-zachodnie wybrzeże Sumarty.” Andrzej Braun. Conrad – dotknięcie wschodu. Warszawa 1970, Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, s. 22.

Jeśli zatem Braun ma rację, to zagubiłem się co najwyżej na domniemanej, i to z dużą dozą niepewności, ziemi conradowskiego bohatera. Szkoda, pozbawiona kontekstu kulturowego przygoda traci zarazem pewną szlachetność, patynę. Znika widmowy cień kolonialnego gabinetu w Singapurze lub Batawii, przesyconego zapachem cygar, tropikalnych owoców i niepokojących perfumami pokojówek, zostają: przepocona koszula, zadrapania i nogi w stanie daleko posuniętego zużycia. W tej sytuacji muszę się jednak stąd czym rychlej wydostać, a już z pewnością nie mogę pozwolić sobie ryzyko pochopnej śmierci – nie tu, to było by niestosowne.

Za pozwoleniem, dosypię trochę tego narkotyku: „Patustańskie wybrzeże […] jest równe, posępne i ciągnie się wzdłuż mglistego oceanu. Spod ciemnozielonego listowia krzewów i pnączy, okrywających nagie skały, wypływają czerwone smugi, niby katarakty rdzy. Bagniste równiny ścielą się przy ujściu rzek, a za rozległymi lasami widać poszarpane, błękitne szczyty” Joseph Conrad, Lord Jim. Warszawa 1956 PIW, przekład Anieli Zagórskiej, s. 264. Cyt za: A. Braun, dz. cyt. s. 208.

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości