Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
187
BLOG

Odcinek dwudziesty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 19

Mówił do Marii. Wymyślał jej, tłumaczył, oskarżał ją i prosił. Była w cieniu. Właściwie nie widział jej, wiedział tylko, że tam jest, naprzeciwko, pogrążona w mroku. Mówił i zaciskał zęby, żeby nie płakać. Zaciskał zęby coraz mocniej, a one wyginały się i łamały. Czuł ból i krew w ustach, ale, jakimś cudem, mówił nadal. I choć obudził się, usta miał nadal pełne. Splunął na dłoń, ale okazało się, że to tylko ślina, chociaż zęby bolały go jeszcze. Pomyślał, że to od zaciskania. Ktoś tłumaczył mu, że powinien nabyć plastikową szynę dla ochrony zębów w czasie snu.

Nie było jeszcze szóstej, ale telefon z wyłączonym głosem migotał już. Zawahał się, ale odebrał. To było kolejnych siedem nagranych wiadomości: obelgi, groźby, szyderstwa. Po kolei kasował je. Potem kasował sms-y. Minęły dwa miesiące od kiedy rozmawiał z Marią ostatni raz. Od tego czasu wysłał jej kilka sms-ów, w których prosił o kontakt. Po każdym czuł upokorzenie. Nie odezwała się. Nie odezwała się ani razu.

Termin rozprawy, którą wytoczył mu Lew, wyznaczony został nadspodziewanie szybko. Potraktowali nas ekspressowo, musiał pomyśleć przypominając sobie ciągnące się latami sprawy o wydawałoby się znacznie mniejszej komplikacji. Choć, jak miało się okazać, w sprawie Lwa czy raczej jego własnej, sąd nie dostrzegł żadnego problemu.

Trzy kolejne rozprawy Wilczycki będzie pamiętać niewyraźnie. Wydawało się, że Warszawa paruje w mglistej aurze. Dni mieszały się i wymieniały. Pod ponurym gmaszyskiem sądu przy ul. Solidarności kłębił się już tłumek dziennikarzy, fotografów, ekip z kamerami i gapiów. Może dwudziestoosobowa grupka, która podnosiła transparent z napisem „Kara dla oszczerców”, zaczęła skandować: „Wilku, nie unikniesz kary!” Ktoś włączył przebój Czarnego Luda. Usłyszał znowu: „Wilku, Wilku, ty kurwo jebana...”. Grupka manifestantów wyklaskiwała rytm. Przeciskał się między wymierzonymi w niego mikrofonami i obiektywami kamer, wśród aparatów strzelających fleszami i pytań o to, kiedy przeprosi i przyzna się do wyrządzonego przez siebie zła. Poczuł, że napięcie opuszcza go, kiedy zanurzył się w budynku i gwar oddalił się od niego.

Wewnątrz musiał jeszcze raz przejść przez szpaler dziennikarzy atakujących znowu wysuniętymi mikrofonami i obiektywami, w błyskach fleszy, na salę, w której niechęć do niego tężała nad postaciami w togach nieruchomiejących w urzędowym dostojeństwie. Zaskoczyła go własna obojętność, pozwalająca spokojnie ignorować dziennikarskie pytania, których celem nie była odpowiedź, mijać kamery nie przyśpieszając kroku i nie reagować na pokrzykiwania. Już wcześniej zrozumiał, że nie potrafi nic wytłumaczyć tym, którzy usiłują go tylko przyszpilić swoją pewnością, rozpisaną na warianty pytań i komentarzy. Przyzwyczaił się do tego. Myślał o Marii. Tęsknił. Patrzył na salę bezsensownie szukając jej, choć wiedział, że nie pojawi się ani tu, ani w żadnym miejscu, w którym będzie jej potrzebował. W głębi ducha wiedział, że nie jest dla niej już niczym innym niż, pewnie dość obojętnym, wspomnieniem.

Przed wejściem zobaczył Czułnę. Dziennikarz patrzył na niego z niechęcią, jakby to Wilczycki odpowiadał za rozwój sytuacji, której zwieńczeniem był sądowy spektakl.

Postacie w togach przytakiwały każdemu słowu, każdemu gestowi rzecznika Lwa, mecenasa Maryńskiego. Każda wypowiedź, która nieco mniej pasowała do wersji Lwa, wywoływała ich z trudem ukrywaną irytację. Gdy Wilczycki zapytał Torkę powołaną na świadka przez Maryńskiego – ledwie odkłoniła się mu w drzwiach sali, opowiadała, jak bardzo wątpliwy był materiał zebrany przez Czułnę, dlaczego swojego sprzeciwu nie zgłosiła przed publikacją – sędziowie spojrzeli na niego groźnie. Gdy szefowa działu zaczęła plątać się naciskana przez Wilczyckiego, twierdząc, że swoją rezerwę dawała do zrozumienia, choć może nie wyraziła jej wprost, sędzia przerwał, stwierdzając, że to nie ma nic do rzeczy. Maryński wykorzystał okazję. Zapytał, czy Torka nie zachorowała w trakcie sprawy. Delektując się potwierdzeniem, w swoim kwiecistym stylu sformułował następne pytanie, czy jej choroba nie była wynikiem stresu, efektem presji, jaką wywierał na nią jej zwierzchnik, zmuszając do działań naruszających elementarne zasady profesjonalizmu i, co więcej, fundamentalne normy moralne. I czy Torka nie powinna zwrócić się do sądu o wynagrodzenie jej krzywd, jakie poniosła na skutek oburzającego zachowania swojego przełożonego. Garlik zaprotestował bez przekonania. Sąd wyrozumiale przywołał Maryńskiego do porządku. W odpowiedzi Torka nieomal powtórzyła jego słowa.

Kolejna rozprawa była znowu miejscem popisu mecenasa Maryńskiego. Wilczycki potrafił obserwować jego wystąpienia z nie pozbawionym uznania obojętnym zainteresowaniem. Już na poprzedniej docenił pięknie skonstruowane małe przemówienia, którymi stawały się pytania skierowane do niego, Czułny, Torki czy eksperta IPN-u, wezwanego przez Garlika. Nie odnosiły się do sedna sprawy. Maryński nie próbował się nawet zastanowić, czy redaktorzy „Kuriera” przekroczyli swoje uprawnienia. On sondował tylko głębię ich zepsucia, profesjonalnego i moralnego upadku oraz próbował zrozumieć, co było tego przyczyną. Kabotynizm, pomyślał Wilczycki. Wydobywał się spoza gładkich fraz, spoza gestów układających się w wystudiowaną rolę. Kabotynizm wypełniał salę, wylewał się poza nią na dziennikarzy wykrzykujących górnolotne frazy i na gapiów powtarzających je po wielokroć. Kabotynizmem przesączone było odczytane przez Maryńskiego oświadczenie Lwa. Sam profesor nie pojawił się na sali. Garlik spojrzał na Wilczyckiego, gdy ten pytał, dlaczego adwokat nie wezwał Lwa, z czymś w rodzaju rozbawienia.

– I co, miałbym zapytać go, czy był agentem? Przecież odpowiedziałby to samo, co w oświadczeniu: że nigdy, że to oszczerstwo. I jak, myśli pan, pytania takie nastawiłyby do nas sąd?

Kolejna, ostatnia już rozprawa w pamięci Wilczyckiego nakłada się na poprzednie. Kamery, mikrofony, dziennikarze, grupka manifestantów. Miasto kurczy się jak płuca łapczywie usiłujące schwytać powietrze. W dusznej sali postacie w togach nachylają się ku sobie. Brązowa ściana nad nimi łuszczy się w niejasny wzór. Wyblakły sufit, ongiś chyba niebieski, pokryty jest siatką pęknięć. Wilczycki opiera się o ciemną poręcz ławki. W polerowanym drewnie czuje szczeliny, dłoń trafia na zadziory, które stają się drzazgami. Właściwie na poły tylko słucha sentencji, która oczywista była od początku. Pięćdziesiąt tysięcy złotych grzywny na PCK, przeprosiny w „Słowie” i „Kurierze”. Potem sędzia zaczyna czytać uzasadnienie, które w całości zostanie dostarczone stronom za jakiś czas. Wilczycki słyszy o „oburzającym niedopełnieniu dziennikarskich standardów”, „przerażającej manipulacji”, „skandalicznym oszczerstwie”. I znowu ten kabotynizm, powtarza coś w nim. Potem przestaje słuchać. Wychodzi znowu w szpalerze kamer i mikrofonów. „Odwołam się”, odpowiada, na któreś z kolei pytanie o to, czy zgadza się z wyrokiem sądu. Potem milknie. Przeciska się przez tłum do schodów i przez moment widzi spoza podnieconych i rozgadanych gęb twarz Czułny, na której niechęć miesza się z niepokojem.

Przed gmachem sądu w upale miasta duszącego się pod pokrywą chmur, dopada Wilczyckiego Garlik.

„Czy naprawdę chce się pan odwołać?” – pyta kolejny raz.

Pąk dodzwonił się do Wilczyckiego parę godzin później. Umówili się w „Antrakcie” na tyłach Teatru Wielkiego. Wypili po setce, gdy Pąk zaczął mówić. Krakowski styl, myślał Wilczycki, rozglądając się po knajpce. Wystrój bezładnego antykwariatu. Przypadkowe książki, przypadkowe bibeloty. Zegary i półki ze zużytymi tomami na ścianach, powyginane wieszaki pod ścianami. Niezdarna próba zadomowienia. Pąk mówił.

– Chcesz prowadzić sprawę dalej? Chyba nie masz co się łudzić. Przegrasz w kolejnych instancjach. To ludzka sprawiedliwość, a do tego jeszcze sprawiedliwość trzeciej RP. Jej zasady ustala redakcja „Słowa” i pałac prezia. Dopóki zasiadał w nim będzie ten prezio. Te zasady formułują na rautach koryfeusze prawa, którzy z nostalgią wspominają czas PRL-u i porządek, jaki wtedy panował. Wiem coś o tym. Przecież znam ten świat. Chociaż jestem w nim elementem obcym. Tak sobie w każdym razie wyobrażam.

Pąk zaśmiał się. Wilczycki uświadomił sobie, że chociaż zna go od tylu lat, dopiero teraz zaczyna widzieć go inaczej. Pąk zamówił kolejne wódki. Był podniecony i autoironiczny. Wilczycki postrzegał go dotąd jako inteligentnego papugę o dużych ambicjach. To te ambicje kazały mu pracować w „Kurierze”. Nie była to tylko kwestia miejsca, które dawało prestiż, ale i miejsca, w którym chodziło o coś innego. Skłonność Pąka do filozoficznych dywagacji budziła rozbawienie naczelnego i jego przyjaciół z „Kuriera”. Teraz nie było przyjaciół, nie było „Kuriera” i tylko Pąk chciał mu coś wytłumaczyć, podzielić się jakimś myślami.

– Takie mamy sądy, taką sprawiedliwość, taką Polskę. I musimy z tym jakoś żyć. Walczyć z tym. – Pąk przygasł. Spojrzał na Wilczyckiego ze smutkiem. Speszył się. Stuknął pustą szklaneczką o blat. – Myślisz, że się egzaltuję? O jakiej walce ja mogę mówić? Pewnie masz rację, choć nie mówisz tego głośno. Ale, pewnie nie wiesz, byłem zaangażowany w Solidarność Walczącą. Przez lata. Walczyliśmy. Naprawdę. Teraz odmówiłem wam obrony, bo zakazał mi Warski. Ma prawo, ale ja miałem prawo powiedzieć mu, żeby pocałował mnie w dupę. I złożyć wymówienie. Nie powiedziałem. Nie złożyłem dymisji. A przecież poza „Kurierem” też znalazłbym robotę. Ciągle jeszcze mam coś w rodzaju kancelarii. Znalazłbym klientów. Ale byłyby niedogodności, trudności, ryzyko. A ja odzwyczaiłem się od ryzyka. Przyzwyczaiłem do komfortu. Ale to nie tylko tak, bo ta kreatura Warski też miał jakąś rację.

Wilczycki żachnął się. Pąk wzniósł dłonie w uspokajającym geście. Zawołał kelnerkę. Dopiero gdy stuknęli się szklaneczkami, zaczął mówić znowu.

– Musisz popatrzeć z jego perspektywy. Nie można pakować gazety w przegraną sprawę, która i tak ciąży na jej reputacji. Trzeba się odciąć, złożyć samokrytykę, powiedzieć: to już nie my. Główny prawnik gazety nie może bronić tych, którzy stali się synonimem dziennikarskiej podłości. – Znowu dłonie rozmówcy uspokajają Wilczyckiego. – Zrozum, to nie moje zdanie, ale takie się przyjęło. I musisz to zrozumieć. Nikt nie każe ci się z tym zgadzać, ale musisz to wziąć pod uwagę. Ja przecież myślę inaczej i dlatego siedzę tu z tobą. Ale ja się nie liczę. – Znowu przerwał. Oglądał gości. Już wcześniej parę osób zwróciło na nich uwagę. Przy jednym stoliku pokazywano ich sobie niedwuznacznie. Pąk skrzywił się, jakby smak wódki przyprawiał go o mdłości.

– Gdy Warski zakazał mi was bronić, próbowałem z nim dyskutować. Ale nie miałem argumentów. Miał za sobą rację instytucji. Wspomniał, że osobiście nic przeciwko tobie nie ma. Ceni cię, ale to nie on wymyślił rzeczywistość wokół nas. Powiedziałem coś o prawdzie, ale znałem odpowiedź, zanim ją wypowiedział. Powiedział dokładnie to, co ja powiedziałbym na jego miejscu. Co z prawdy, której nikt nie przyjmie? Co z tego, że będziemy szlachetni, kiedy wszyscy uznają nas za kanalie?

Goście w „Antrakcie” zmieniali się. Przychodzili nowi. Przyglądali się im. Jakiś młody człowiek w dużej grupie rozbawionych rówieśników patrzył na nich bezczelnie rzucając uwagi, które wywoływały salwy śmiechu. Wilczycki pamiętał tę twarz, choć nie pamiętał, do kogo należała.

– To Pasikonik – odpowiedział obojętnie Pąk na jego nieme pytanie. Oczy mu lśniły. Co chwila przecierał twarz wierzchem dłoni. Wilczycki przypomniał sobie Pasikonika, młodego redaktora „Praktyki zaangażowanej”, którego teksty zaczęły regularnie pojawiać się w „Słowie”, a i on puścił mu artykuł niedługo przed swoim wyrzuceniem. Pasikonik miał być nadzieją polskiej lewicy; podmuchem świata na tym zatęchłym polskim podwórku. Tak mówiono, a Wilczycki miał wrażenie banalnego repetytorium haseł modnych w zachodniej Europie. Tekst jednak puścił. Zorientował się, że Pąk mówi.

– A wiesz, co pomyślałem w pewnym momencie? Pomyślałem, że tego... jak mu tam, tego, którego powiesili, no więc, że mógł go wam ktoś podesłać. Dlatego załatwili go potem. Tak załatwia się niewygodnych świadków. Całą sprawę mogli nagrać.

– Kto? Kto mógł ją nagrać?

– Ja wiem? – Pąk wykonał szeroki nieprecyzyjny gest, w którym mieścili się i goście „Antraktu” i miasto z coraz rzadszymi o tej porze przechodniami. – Ci, którzy chcieli udupić lustrację. I nas wszystkich. Was wszystkich. Skąd mam zresztą wiedzieć, kto? Żyjemy w kraju przebierańców. Dranie uchodzą za świętych, kurwy udają mniszki. Tylko popatrz. Kto wygrał na operacji Lew? On stał się męczennikiem i znaczy więcej niż wcześniej. Agenciaki się pysznią. Lustracja skompromitowana. Ciebie już nie ma... Świat nie jest taki prosty...

Wilczycki przestał go słuchać. Do „Antraktu” weszła nowa grupa, wypełniając wnętrze do końca. Pozdrowili Pasikonika i jego towarzyszy. Nieuważnie pytając i nie czekając na odpowiedź wzięli wolne krzesła od ich stolika, po czym zaczęli przyglądać się im z niechęcią. Wilczycki nie wiedział, czy dlatego, że rozpoznali go, czy dlatego, że zajmowali potrzebne nowoprzybyłym miejsce. Dziewczyna z kolczykami w nosie i ustach wskazywała go ostentacyjnie swoim towarzyszom, zaśmiewając się. W kawiarni było duszno. Z ubrań i ciał parował deszcz, który przestał właśnie padać za oknem. Wilgoć miała zapach papierosowego dymu. Alkohol przesłaniał wszystko kolorową mgłą. Wilczycki poczuł, że traci panowanie nad ciałem, myślami i zbiera się mu na mdłości. Między twarzami w kawiarni zobaczył chłodne spojrzenie Marii. Trzeba było wyjść stąd, wezwać taksówkę, wydostać się z tej młodzieżowej cieplarni w noc pustego miasta. A Pąk mówił. Mówił cały czas. Słowa wylewały się z niego. Piętrzyły w wizje, sny.

– Pamiętasz taki Psalm Dawidowy: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego”. To było jakoś tak. Protestanci bardzo lubią ten psalm. Recytują go na pogrzebach. Wiem, bo oglądałem to wiele razy na amerykańskich filmach. Tam jest potem tak: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Ty, a więc Bóg. Ty, który pozwalasz mi leżeć na zielonych pastwiskach. Tylko gdzie są te pastwiska? Wędrujemy ciemną doliną, miejscem zła – to mówił Pąk, gdy wyszli już z „Antraktu” i szukali taksówki, która miała przyjechać po nich, ale nie było jej, więc szli podtrzymując się nawzajem i rozglądając w ciemności dziurawionej światłami latarni. Gęste niebo pękło i świeciło kilka gwiazd. Bryła teatru pogrążyła się w mroku. Pąk gadał bez przerwy.

– Ciemna dolina. Dolina zła. Dziedzina szatana, wroga rodzaju ludzkiego. I tylko Pan, który czuwa nad nami, uwalnia nas od lęku, klęski. Ale jeśli nie ma Pana? Odszedł, ukrył się przed nami? Albo: jeśli go nigdy nie było? To nie ma także szatana. Nie ma doliny ciemności. Jest nicość, dolina nicości.

– Pąk wyrwał się Wilczyckiemu, zatoczył i szerokim gestem objął widmowe miasto wokoło. – Popatrz, przecież tego nie ma naprawdę. To tylko scenografia. Fatamorgana na nasz użytek...

Taksówka pojawiła się nie wiadomo skąd. Wilczycki musiał tłumaczyć kierowcy, że chodzi właśnie o nich, a potem złapać Pąka, który chciał ruszać naprzeciw ciemności, i wepchnąć go do wnętrza samochodu.

– Gdzie pasterz?... – bełkotał w trakcie jazdy Pąk.

– Ja jestem waszym pasterzem – odpowiedział taksówkarz zerkając w lusterko. – Odprowadzę was na pastwisko.

(koniec rozdziału dziewiątego)

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka