Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
201
BLOG

Odcinek dwudziesty pierwszy

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 23

„Kulisy prowokacji” – atakował tytuł na przestrzał pierwszej strony „Słowa”. Wilczycki zobaczył go w kiosku po drugiej stronie ulicy. W grupce przechodniów czekających na światło uświadomił sobie, że wie na pewno, co jest tematem artykułu i że to on będzie ciemnym rewersem czcigodnej postaci Lwa. Wyszedł z mieszkania na niepewne światło przeciskającego się przez chmury słońca, aby kupić gazety. Nie zaglądał do nich już kilka dni. Teraz gazety były tylko pretekstem. Wilczycki chciał opuścić mieszkanie, wydostać się na zewnątrz. Wyjść między ludzi. Parę kroków za bramą, poprzez ulicę zobaczył tytuł „Słowa”.

Obudził go dziwny sen. Wcześniej, jak zwykle, śniła mu się Maria. Sen był niejasny, pełen zapomnianych słów i zdarzeń. Potem jednak uzmysłowił sobie, że znajduje się sam, w wielkiej, pustej przestrzeni. W ogromnym pomieszczeniu, którego ściany uciekały na skraj horyzontu. Po chwili dotarło do niego, że obok ktoś jest. Przestrzeń wypełniała się dziwną, nieznaną obecnością. Zrozumiał, że pozostają w niej niewidoczne inne jeszcze osoby, może ich cienie. Słyszał ich jednostajny szept. Obudził się i popatrzył na stolik, na którym mrugał telefon z wyłączonym głosem. Po chwili wahania wziął go w dłoń. Znowu kasował te same obelgi i szyderstwa. Musiał wyjść. Choćby na krótko. Kupić gazety.

Wcześniej jednak włączył telewizor. Pił herbatę i oglądał kanał informacyjny ABC. Powtórka wiadomości z poprzedniego dnia zdominowana były przez manifestację, „manifę” – tak nazywali ją nawet prezenterzy telewizyjni – która bronić miała zamykanego przez władze Warszawy alternatywnego klubu „Medea”. Pretekstem było niezapłacenie na czas jakichś horrendalnych nadwyżek, które konserwatywni urzędnicy naliczyli buntownikom. Przed klubem w pozie trybuna przemawiał młody człowiek, który ogłosił, że zaczyna się od zamykania klubów, potem zaś zamykane będą usta. Wilczycki przypomniał sobie, że to Pasikonik, którego parę dni wcześniej widział w „Antrakcie”. Na trybunę wdrapała się młoda kobieta.

Siostry... bracia – łowił fragmenty Wilczycki. – Patriarchalna kultura odsłoniła swoje oblicze – krzyczała. W tle stał Szmaja, który szykował się do wystąpienia, oraz Return w kółeczku adoracji bijący brawo i entuzjazmujący się wraz ze wszystkimi. Nagle tłum ogarnęła gorączka. Zebrani przekrzykiwali się, pokazywali coś sobie. Przez gęstwę ludzką w otoczeniu paru osób przeciskał się profesor Lew.

Lew! Lew! Lew! – skandował tłum. Szmaja, który wchodził już na podium, z teatralnym ukłonem odstąpił swoje miejsce rektorowi. Zanim zaczął mówić, Lew rozejrzał się przełykając ślinę, jakby usiłował pozbyć się z ust czegoś kwaśnego.

Wiem, co znaczy brak tolerancji i kampania oszczerstw za odmienne poglądy. Wiem, co znaczy prześladowanie. I dlatego jestem z wami! – Próba okrzyku wydobywająca się z matowego głosu brzmiała nieprzekonująco, ale tłum dołączył się do niej. – Oskarżenia przeciw wam to pretekst. Wiemy to wszyscy. To oszczerstwo, bo uderza w wasze dobre imię. I to wiemy. I wiemy, że spotyka was to dlatego, że chcecie być inni! Że nie jest wam wszystko jedno! Że chcecie poprawić świat! – słowa Lwa utonęły w aplauzie. Na ekranie na moment pojawiła się skrzywiona w ironicznym uśmieszku twarz Pasikonika.

Wilczycki wyłączył telewizor. Telefon zamigotał znowu. Z ociąganiem Wilczycki przybliżył go do ucha.

Redaktor Wilczycki – zagadał czyjś śliski głos – a zna pan tę piosenkę – znowu usłyszał takty Czarnego Luda. Wyłączył. Przypomniał sobie powtarzające się od kilku dni nagranie, a potem sms-y, w których ktoś prosił go o telefon. Przełamując niechęć, zadzwonił pod wskazany numer. Ktoś przekonywał go, że powinien się z nim spotkać i że nie jest to rozmowa na telefon. Natrafiając na rezerwę Wilczyckiego wspomniał, że był przyjacielem Siwickiego. Dopiero po chwili, ku wyraźnemu zgorszeniu rozmówcy, Wilczycki przypomniał sobie, że tak nazywał się ubek, który dostarczył Czułnie materiały, a potem zginął w niejasnych okolicznościach. Umówili się na następny dzień, na jedenastą, w kawiarni piętnaście minut drogi od mieszkania Wilczyckiego. To było wczoraj. Teraz była dziewiąta.

Telefon zamigotał.

I co, przyjdzie odpowiedzieć za świństwa... – Wilczycki wyłączył. Wiedział, że Maria nie odezwie się już, a przecież ciągle się łudził. Czekał na coś, co nie mogło nadejść. Zważył w dłoni małe, czarne pudełko. Rzucił je na podłogę i zaczął deptać. Starał się rozgnieść aparat możliwie dokładnie. Kiedy została z niego tylko kupka czarnego żużlu, zamiótł ją pieczołowicie na szufelkę i wyrzucił do kosza.

Parę kroków po wyjściu z bramy jego uwagę przykuł tytuł „Słowa”. Kupił gazetę i czytał ją łapczywie, wchodząc do „Słodkiego życia”, bistra na parterze biurowca, gdzie za blisko dwie godziny umówił się z natrętem. Czytał, zamawiając przy barze espresso, potem siadając, parząc sobie kawą usta i przełyk, nie odrywał się od gazety. „Lustrator profesora Lwa tłumaczy się” – wyjaśniał nadtytuł wielkości standardowego tytułu. Czytał. Czułno właściwie nie przeinaczał faktów. Opisał, jak znalazł go Siwicki, jak tłumaczył mu sprawę i przekazywał materiały. Wyeksponował niechęć esbeka do Lwa, o której nie opowiadał wtedy Wilczyckiemu. W każdym razie redaktor nie przypominał sobie tego. Wyeliminował również wątek swojej osobistej fascynacji sprawą, ale lojalnie wspomniał o pierwotnych wahaniach szefa „Kuriera”. Za to przesadnie podkreślał późniejsze zaangażowanie Wilczyckiego. Przesadnie. Chyba. W tekście Czułno jawił się jako wyrobnik dostarczający materiał i w tym samym momencie tracący nad nim kontrolę. Wszystko potem – jak wynikało z artykułu – zależało od szefa, od niego, od Wilczyckiego.

Przewracając pustą filiżankę zorientował się, że nic nie czuje i nie myśli. Po chwili dopiero przemknęło mu przez głowę, że Czułno jest podły. Nieomal w tej samej chwili uznał, że tylko słaby. Właściwie miałby kłopoty ze wskazaniem, gdzie Czułno popełnił nadużycia. Nie wspomniał wprawdzie swojej walki o to, aby „Kurier” zajął się sprawą Lwa, ale można było przyjąć, że to nie należy do porządku informacji.

Równolegle do artykułu Czułny na pierwszej stronie mieścił się niewiele mniejszy komentarz Szmaji zatytułowany „Jak kreuje się agenta”. Autor tłumaczył w nim wszystko. Pierwotne wahanie Wilczyckiego, zdaniem autora, musiało wynikać z oczywistej dla każdego profesjonalisty braku wiarygodności informacji i materiałów Siwickiego. Skąd w takim razie wzięła się późniejsza „stronnicza pasja” redaktora naczelnego? – pytał Szmaja i odpowiadał zaraz, że jedyną dopuszczalną hipotezą jest porozumienie się Wilczyckiego ze „znaczącymi siłami politycznymi”, a być może i ich nacisk, który doprowadził do przemiany świadomego sceptyka, jakim był wcześniej redaktor, w bezkrytycznego entuzjastę „ubeckich materiałów”. „To ta operacja za pomocą ubeckich fałszywek doprowadzić miała do wyeliminowania z życia publicznego wielkiego intelektualisty i autorytetu moralno-politycznego. Nosiła ona jednoznacznie polityczny charakter, a jej cele szły dużo dalej. Miała doprowadzić do skompromitowania idei tolerancji oraz proeuropejskiej, otwartej postawy. Stanowiła w zamierzeniu rodzaj cichego zamachu stanu, który miał zdezawuować, a więc usunąć z polityki twórców polskiej demokracji i niepodległości”. Autor nachylił się ze smutkiem nad „byłym dziennikarzem”, Adamem Wilczyckim, który z wprawdzie kontrowersyjnej, ale jednak należącej do świata mediów postaci stoczył się do roli „najemnika politycznego od spraw brudnych”. Czułno stanowił przykład odmienny. Wprawdzie „dał się wykorzystać do paskudnej prowokacji”, ale potrafił ujawnić prawdę na jej temat, dlatego też otrzymał szansę od redakcji „Słowa”, aby wykorzystać swoje niewątpliwe talenty w przyzwoitych sprawach.

Komentarz Michała Bogatyrowicza na dole strony, zatytułowany „Lustracja czyli podłość”, był krótszy, ale bardziej dosadny. „Prowokacja przeciwko najgodniejszemu z godnych, profesorowi Marianowi Lwu udowodniła, do czego służą archiwa IPN-u”. Komentarz, w którym było o „ciemnych siłach szantażem i manipulacją usiłujących zdobyć władzę w kraju” kończył się jednak optymistycznym akcentem. „Lekcja tej prowokacji doprowadziła do ostatecznej kompromitacji ideę lustracji, ten koszmarny płód nienawiści i zemsty” – pisał Bogatyrowicz. „Przykład Czułny wskazuje, że można odkupić błędy, a sytuuje się na antypodach postawy Wilczyckiego, któremu już nigdy żaden uczciwy człowiek nie będzie mógł podać ręki”.

Przypomniał sobie, że ostatni raz widział Czułnę na procesie. Chciał nawet porozmawiać, ale powstrzymała go bijąca od dziennikarza niechęć.

Poprzednio gazety oglądał dzień po procesie. Patrzył na czołówki ze swoją skrzywioną twarzą, skonfrontowaną z dostojnym obliczem Lwa i usiłował wydobyć się z oparów alkoholu dnia minionego; zdystansować od bólu głowy, serca i skurczu sączących żółć organów trawiennych. W tyle czaszki łomotał mu głos Pąka, który nieskładnie opowiadał coś o dolinie nicości. „Oszczerstwo «Kuriera»!” ogłaszało na czołówce „Słowo”. „Kurier” był bardziej wstrzemięźliwy: „Wilczycki uznany winnym”. Jego były dziennik przypomniał, że przeprosił już profesora Lwa, ale i tym razem, wyrażając radość z okazji rozstrzygnięcia sądowego, a więc końca gehenny znamienitego Polaka, przeprosił go po raz kolejny. Na okładce „ExtraPressu” zdjęcie spłoszonego Wilczyckiego przecinał wielki tytuł „Oszczerca!”. Z sąsiedniej fotografii profesor Lew patrzył na niego z godnością i pogardą.

Minęły już prawie trzy miesiące od kiedy Wilczycki stracił pracę, a nikt nie zaproponował mu innej. Jakieś dwa tygodnie temu zaczął telefonować do Ibisa, redaktora naczelnego tygodnika „Czas Polski”. Znał go najlepiej spośród wszystkich szefów mediów. Sekretarka grzecznie informowała, że szefa nie ma, ale, oczywiście, przekaże mu informację. Skrzętnie notowała namiary. Ibis nie odzywał się. Wilczycki poczuł, że budzi się w nim pasja. Zatelefonował na prywatną komórkę. Ironicznie wypomniał brak czasu redaktora. Ibis nie speszył się. Dość obcesowo zapytał o przyczynę telefonu. Speszył się Wilczycki. Zaproponował spotkanie. Tłumacząc powody, o które zapytał rozmówca, i plącząc się coraz bardziej, musiał napomknąć o pracy.

Nie sądzę, abym miał coś odpowiedniego dla ciebie – głos redaktora był zimny.

Nie chodzi mi o etat. Pomyślałem, że mógłbym wrócić do pisania... – Ibis roześmiał się. – Ty chyba żartujesz? Przecież po tym, co zrobiłeś, żaden poważny redaktor nie wydrukuje nic pod twoim nazwiskiem. Co najmniej parę lat. Zrozum to!

Ale to przecież absurd. Sam musisz rozumieć, że miałem nie tylko prawo, ale i obowiązek...

Skończmy ten żenujący dialog – głos Ibisa był nieprzyjemny. Wilczycki słyszał w nim nie tylko irytację, ale i pogardę. – I prosiłbym cię, abyś nie dzwonił więcej na mój prywatny telefon.

W sprawie pracy Wilczycki zatelefonował jeszcze do znajomego szefa dużej firmy marketingowo-doradczej. Znowu zostawił asystentce numer telefonu – który tamten znał przecież – i znowu nie doczekał się odpowiedzi. I raz jeszcze z pasją, która dla niego samego stawała się podejrzana, odezwał się na prywatną komórkę. Rozmówca był jeszcze bardziej bezceremonialny.

Co? Szukasz pracy? Wiesz, chyba zwolniło mi się stanowisko stróża nocnego. Może to cię zadowoli. – Wilczycki słyszał śmiech jeszcze po przerwaniu połączenia.

Niepokój o przyszłą pracę zaczął powracać natrętnie. Nawet uwzględniając konieczność zapłaty grzywny i kosztów sądowych Wilczycki był zabezpieczony materialnie na więcej niż rok. Może znacznie więcej. Mógł zresztą – i chyba powinien – wymienić apartament na mieszkanie mniejsze, co dałoby mu kolejny zastrzyk gotówki. Mimo to brak pracy powoli stawał się jego obsesją. Myśl o niej tliła się ciągle na granicy jego świadomości, choć usiłował ją zagadać, przesłonić czym innymi, wyrugować ze swoich myśli.

Niespodziewanie zorientował się, jak niewielu mu pozostało znajomych. Dawni nie mieli czasu. Świat zamyka się, pomyślał. Często czuł potrzebę rozmowy, spotkania kogoś bez przygotowania i terminu, tak naturalnie, jak robili to w grupie przyjaciół kiedyś, dawno temu, zanim został naczelnym. Przeglądał notes z licznymi numerami telefonów i coraz częściej miał wrażenie, że powinien wykreślić prawie wszystkie. Niedługo po zwolnieniu, w „Kawie” na rogu Nowego Świata i Foksalu spotkał Jędrzeja Karka, pisarza, felietonistę, z którym ongiś wiele razy wesoło spędzał czas. Kark uśmiechnął się i nawet wykonał gest, jakby chciał się podnieść, ale wyhamował. Zatrzymał się także Wilczycki. Przypomniał sobie felieton Karka opublikowany w „Czasie Polskim” niedługo po eksplozji sprawy Lwa: „Nie jest rzadkie, że pewnego pokroju osobniki usiłują rosnąć pomniejszając tych, którzy są od nich więksi. Nierzadko usiłują utopić ich w nieczystościach. Jednak obrzęd, który zaprezentował nam «Kurier» w reżyserii swojego naczelnego pozostanie w annałach polskiej żurnalistyki. Obawiam się, że trafi również do światowych annałów podłości [...] Nie przepadam za profesorem Lwem z powodu jego naukowych osiągnięć; nie lubię go – któż jest wolny od zawiści – z powodu jego roli, która wprowadziła go już do podręczników historii; zgadzam się: jego inteligencja jest drażniąca, a fakt, że nie można mu nic zarzucić, budzić może oburzenie. Czy jednak aby ukoić naturalne ludzkie niechęci od razu musimy sięgać po ubeckie fałszywki?”

W „Kawie” przez moment przyglądali się sobie. Potem Kark odwrócił się z ironicznym skrzywieniem do swojej towarzyszki.

Wilczycki odłożył „Słowo” i rozejrzał się po znajomym, pustawym wnętrzu. „Słodkie życie” było typowym dla tamtych czasów bistrem, kombinacją kawiarni i restauracji. Na parterze przeszklonego wieżowca duża, odsłonięta, ascetyczna przestrzeń spoglądała z jednej strony na ulicę, z drugiej na patio wewnątrz budynku. Na ścianach powiększono fotografie postaci wyrwanych z ruchu ulicznego i porażonych jego rytmem. Zaskoczone sobą, piękne kobiety w labiryncie szklanych ścian, młodzieńcy, których dopadła przedwczesna dojrzałość, kontemplowali swoje twarze w lustrach powielających je bez końca. Na jednym ze zdjęć dziewczyna o południowej urodzie wpatrywała się intensywnie w punkt poza kadrem. Zafascynowało go to zdjęcie.

O tej porze kawiarnia była prawie pusta. Dopiero koło pierwszej zacznie zaludniać się pracownikami wieżowca: głodnymi wizjonerami, których apetyt będzie rósł nad bezcielesnymi impulsami komputerów; zmęczonymi organizatorami złożonych działań ludzkich grup, którzy poszukują chwili rozmowy o niczym; urzędnikami, dla których jedzenie staje się jedynym zmysłowym doznaniem w świecie cyfr i adnotacji na ekranach, które tylko czasami trzeba drukować.

Teraz w „Słodkim życiu” spotykają się pracownicy ze swoimi lepszymi klientami. Czasami wpada ktoś z zewnątrz przyciągnięty złowrogą atmosferą klubu, który zaczyna tu działać o zmierzchu.

Na zewnątrz spoza gęstych białawych chmur na moment wyjrzało słońce. Wilczycki pomyślał, że właśnie robi się lato. Lato wchłonęło wiosnę, której nie było, która utonęła w fali wydarzeń niewyraźna i mglista i dawała właśnie miejsce równie niejasnemu latu. Może to miasto pochłania pory roku, zastanawiał się Wilczycki, raz jeszcze przeglądając te same artykuły jakby liczył, że może znaleźć w nich coś, co zmieni ich sens. Nie znalazł. Miasto pozbawia pory roku wyrazistości, odrealnia je – mówiło coś w nim gdy zobaczył, że światło słońca matowieje znowu. A potem popatrzył na wyrazistą sylwetkę dziewczyny spoglądającą na niego z wielkiej fotografii na ścianie obok.

Szop, Karol Szop. – Dobrze utrzymany, około pięćdziesięcioletni mężczyzna pozwolił sobie tylko na mgnienie uśmiechu na poważnej twarzy. – Dziękuję, że poświęcił mi pan nieco swojego cennego czasu – w głosie nie było ironii. – Jestem, to znaczy byłem przyjacielem Bartka Siwickiego – mówił przybysz, sadowiąc się przy stoliku i rozglądając za kelnerką. – Domyślam się, że może pan być sceptyczny co do przyjaźni ludzi w resorcie, ale my również mieliśmy takie potrzeby. Bo, nie ukrywam, jestem, byłem z resortu. Bartek był majorem, ja również. – Szop umilkł i badawczo przyjrzał się Wilczyckiemu. Spojrzał na leżące na stoliku „Słowo”.

Czytał już pan? Co? Dopadli go. Myślę o tym, jak mu tam, Czułnie – odpowiedział na pytające spojrzenie Wilczyckiego. – Ale chyba nie spodziewał się pan niczego innego? Osaczyli. Został pan sam – skonstatował rzeczowo Szop i raz jeszcze przyjrzał się mu badawczo. – A pan? Czy pan się poddał?

Wilczycki wzruszył ramionami. Obcy zaczynał go denerwować.

No więc, poddał się pan czy nie? – ponowił pytanie Szop po chwili bezceremonialnego wpatrywania się w rozmówcę. – Bo wygląda pan, jakby był pan już gotów...

Co to znaczy?! Co znaczą te pytania? To pan zdaje się chciał mi coś powiedzieć... – Wilczycki był na skraju wybuchu.

Niech się pan nie obrusza. – Szop nadal wpatrywał się w niego badawczo.

– Od pana odpowiedzi zależy, czy możemy coś razem zrobić, a więc, czy nasze spotkanie ma sens. – Przechylił szklaneczkę i siorbnął latte. – Bo ja... bo ja nie mam zamiaru odpuścić, ja nie odpuszczam... – wpatrywał się w Wilczyckiego przenikliwie. Kim on jest i czego może chcieć? – zastanawiał się Wilczycki.

Wie pan, rozmawiałem z Bartkiem, kiedy zdecydował się przekazać wam materiały o Lwie. – Szop przerwał przedłużającą się ciszę. – Nie poinformował mnie, w czym rzecz, ale wiedziałem, że coś się z nim źle dzieje. Gdyby zapytał mnie, czy powinien zrobić to, co zrobił... – przerwał, spojrzał na dziewczynę z fotografii potem rozejrzał po pustawym wnętrzu – to... powiem prawdę. Odradziłbym mu to. Wiedziałbym, jakie się piekło rozpęta. Ale cóż, stało się. A potem go załatwili. Wie pan, to był dla mnie szok. Nie tylko dlatego, że zabili mi kumpla, ale dlatego, że nadal to robią. – Znowu zamilkł i wpatrywał się w Wilczyckiego oczekując odpowiedzi. Milczenie wypełniało przestrzeń między nimi. Ciążyło. Szop nie doczekał się na reakcję. Podjął znowu.

Wie pan, różnie było. Byliśmy po dwóch stronach barykady. Z różnych przyczyn trafialiśmy tam, gdzie trafialiśmy...

Tam, gdzie trafialiście – sprostował Wilczycki. Szop uśmiechnął się półgębkiem.

Niech panu będzie. Gdzie trafialiśmy. Ale może pan nie uwierzyć, gdy runęła komuna, niektórym z nas kamień spadł z serca. – No, nieważne jak było – podjął znowu, dostrzegając skrzywienie Wilczyckiego. – Ważne, że pewne rzeczy miały się skończyć. A Bartka załatwili. Pomyślałem, że nie mogę tego odpuścić. Zrobiłem własne śledztwo. I mam wyniki. Tylko muszę mieć od pana odpowiedź. Bo to nasz wspólny interes. Gdy udowodnimy, że Siwickiego zabili, a jestem w stanie to zrobić, to rzuci inne światło na sprawę Lwa. Bo za co zabili Bartka? Przecież nie za to, że sfabrykował materiały na wielkiego rektora, tylko za to, że je ujawnił. Jeśli to udowodnimy... Jeśli udowodnimy zabójstwo, sprawa wraca, a pan wraca do gry. Ale musi się pan otrząsnąć, podjąć walkę...

Ale po co ja panu jestem potrzebny? Jeśli ma pan dowody, może pan je przekazać prokuraturze albo ogłosić... – Wilczycki mówił coraz wolniej, zdając sobie stopniowo sprawę, jak bardzo ostatnie wydarzenia podważają sens jego słów, ale Szop nie zwrócił na to uwagi.

To prawda. Muszę zdobyć dowody, ale właśnie do tego potrzebuję pana. Ktoś musi mi pomóc. Ktoś, do kogo mam zaufanie. A do pana mam zaufanie, bo w pańskim interesie leży ujawnienie sprawy. Trzeba wyciągnąć coś od moich dawnych kolesi i nie mogę to być ja. Być może kupić... Niech się pan zastanowi, czy się pan w to pakuje. Bo to nie tylko moi kolesie. Bo trop prowadzi wyżej, dużo wyżej, i dlatego tym bardziej ja wszystkiego załatwić nie potrafię. Ale ja, ja nie odpuszczam. – Na usta Szopa zabłąkał się niewyraźny uśmieszek. – To co? Wchodzi pan w to? Walczy?

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka