Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
234
BLOG

Odcinek dwudziesty drugi

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 44

Dni były duszne i mijały niepostrzeżenie. Wilczycki chodził po Warszawie. Chodził godzinami. Czasami jeździł po mieście, którego ulice wyludniały się stopniowo wraz z osiadającym na nich latem. Niekiedy wyjeżdżał za miasto. Gubił się na małych drogach, które z przedmieść zanurzały się w lesie. Kładł się na siedzeniu samochodu, otwierał drzwi i patrzył na niebo. Wpatrywał się w gęste i tylko niekiedy pękające na chwilę, aby odsłonić żyłę błękitu, niebo. Zapominał się i myślał, że już nie wróci. Potem jednak, po trudnym do określenia czasie, podnosił się i siadał za kierownicą. Wracał do miasta.

Chodził po centrach handlowych. Porywały go gorączkowe strumienie ludzkie. Po wielokroć zataczał te same orbity, godzinami pomiędzy wystawami zapraszającymi do wyśnionych miejsc, w multiplikującym się w lustrzanych odbiciach świecie. Czasami znajdował osłonięte miejsce w rogach knajpek, skąd obserwował ludzi pędzących za swoimi sprawunkami, rodziny do końca usiłujące wykorzystać szanse, które stwarzało nagromadzenie okazji i wyprzedaży. Tłum rozdzielał się się na grupki i pojedyncze osoby w świetle uważniejszego spojrzenia. Zakochane pary poruszały się w swojej izolowanej przestrzeni; młodzi prowokacyjnie przeciskali się między przechodniami, drapieżnie rozglądając dookoła; pary z dziećmi niosły ze sobą zmęczoną satysfakcję; znużone kobiety taszczyły wypchane nylonowe torby; samotni mężczyźni patrzyli na przechodniów ślepnącymi oczami. Czasami, tanecznym krokiem, przenikała tłum, ściągając na siebie spojrzenia i nie zauważając nikogo, uśmiechnięta do swoich myśli dziewczyna. Przed dwudziestą starał się powstrzymać od alkoholu. Oglądając ludzi, ukryty w rogach knajpek, marzył o pierwszym głębokim łyku, który rozcieńczy świat, pozbawi go bolesnego ciężaru. Wychylając pierwszego drinka, na moment uzyskiwał ten stan. Potem potrzebne już były kolejne. Ale Maria nie znikała. Szła z rozbawioną grupką, wymieniając uśmiechy i żarty. Spoglądała na niego obojętnie od stolika z drugiego końca sali. Jej odwrócone ramiona obejmował obcy mężczyzna. Czasami przypominał sobie Tomka. Sabina wyjechała z nim na długie wakacje. Usiłował wyhamować na szóstym drinku. Wrócić do domu jeszcze nie pijany.

Na początku szukał kolejnych miejsc, nowych kawiarni, centrów handlowych, ale prędko zaczął ograniczać poszukiwania. Jego wędrówki zwykle sprowadzały się do kilku miejsc. Lubił kawiarnię na szczycie nowo zbudowanego wieżowca w centrum miasta. Można było oglądać z niej rozgrzebaną i amorficzną Warszawę. Siadał na tarasie przy blisko dwumetrowej balustradzie z plecionego metalu. Pojazdy i ludzie roiły się w dole jak elektryczne impulsy na kolorowym ekranie. Chyba trzydzieści pięter, ponad sto metrów, ale lot w dół zająłby tylko parę sekund, jeden skurcz serca i krótką eksplozję bólu, myślał Wilczycki – a może to coś myślało za niego, coraz bardziej uporczywie drążąc jego mózg. Może jego śmierć poruszyłaby to miasto? Zostawiłby list, który musieliby wydrukować, musieliby zareagować. Nawet Maria... Jestem żałosny, uświadamiał sobie z niechęcią, ale myślał o tym coraz częściej. Znowu myślał o Tomku, Sabinie i o pogrzebie. Może ludzie przyszliby i zaczęli coś rozumieć, żałować go. Nawet Maria.

Kiedy po powrocie do domu stawał przy otwartym oknie, coś szeptało w nim, że noc powinna go przyjąć, powinien zjednoczyć się z nią, zostawić za sobą te nigdy nie skończone sprawy, gadaninę, która nie mówiła już nic, nużącą powtarzalność dnia. Zatrzymywał się może dlatego, że było to jedynie trzecie piętro, a więc najprawdopodobniejszy scenariusz, to w najlepszym wypadku połamane kończyny, a w najgorszym – złamany kręgosłup i wózek inwalidzki. Jednak na szczycie wieżowca tylko metalowa balustrada dzieliła go od lotu, który nie mógłby skończyć się na szpitalnym łóżku. Wystarczyło doskoczyć do kraty, to tylko parę sekund, aby przerzucić się przez nią i znaleźć po drugiej stronie... Właściwie nic go tu nie trzymało. Dlaczego więc nie decyduje się na ten wysiłek?

Z Szopem spotkał się za trzy dni. Siadając major czujnie zlustrował przestrzeń kawiarni. Opowiedział, że trafił na ślad. ABW założyło podsłuch u gangstera. A ten w rozmowie niedwuznacznie zasugerował, że załatwił, to znaczy zlecił załatwienie Siwickiego. To nagranie to przypadek, bo ABW tropiło handel bronią. Ale istnieje. Dysponuje nim funkcjonariusz, który mógłby je sprzedać. Szop nie chce nawet próbować nawiązać z nim kontaktu. Mógłby go spłoszyć. Funkcjonariusz go kojarzy. Ale ktoś taki jak Wilczycki, który wykorzystałby te materiały po dziennikarsku i który jeszcze ma w tym prywatny interes... Temu facet z ABW mógłby je sprzedać. Wilczycki spojrzał uważnie na Szopa. Ten przez moment wytrzymywał jego spojrzenie i nagle roześmiał się.

Niech pan się nie obawia. Nie chcę pana naciągnąć. Jestem poważnym biznesmenem. Mam przedsiębiorstwo. Wymiana ze Wschodem. Import – eksport. ZTC – powiedział z dumą. – ZTC – powtórzył. – Wie pan, ja mogę nawet sam pokryć te koszty. Mówiłem, to sprawa osobista. Myślę, że będzie chciał dwadzieścia, no, maksimum trzydzieści tysięcy. Spotka się pan z nim. Ponegocjuje. Będzie pan musiał utargować coś. Jestem biznesmenem. Nie chcę płacić za dużo. To, co pan zaoszczędzi, to będzie pana wkład. Właściwie powinien pan urwać połowę. Tak byłoby sprawiedliwie. Zrozumiem, jeśli okaże się to niemożliwe, ale musi się pan starać. Umówi pan kupno. A potem ja mogę dać panu całą gotówkę, którą mu pan wręczy. Wcześniej skontaktuję pana z gościem, który was pozna...

Ale po co nam to nagranie? Przecież to chyba nie oryginał. Co to za dowód?

Spokojnie. Oczywiście, że to nie oryginał. Ale jeśli opublikujemy zapis nagrania...

Opublikujemy? Gdzie?

No, myślę, że miejsce się jednak znajdzie. W każdym razie możemy przekazać nagranie prokuraturze, która będzie zobowiązana się nim zająć.

Dlaczego więc ABW nie zainteresowało się nim dotąd?

Bo to nie ich sprawa. Oni zajmowali się wielkim międzynarodowym handlem bronią. A tu facet mówi, że uciszyli gadułę z resortu. Dodaje parę szczegółów, które są czytelne dla wtajemniczonych. Zrelacjonował mi to dokładnie gość, do którego mam zaufanie. Ten, który może doprowadzić nas do oficera od nagrania. No więc oni, ABW, musieliby chcieć się tym zainteresować. A nie chcą. Sprawa jest jak na dłoni.

W pubie „Dekadent” na Marszałkowskiej, przy oknie, za którym seledynowe światło jednego z najdłuższych w roku dni roztapiało się niechętnie, poczuł na sobie uważne spojrzenie. Postać przy barze była znajoma, choć nie potrafił przywołać jej tożsamości. Ostatnio zdarzało się mu to często. Zresztą, człowiek przy barze siedział w półmroku i trudno było rozpoznać jego rysy. Chyba jednak uśmiechał się do Wilczyckiego. Po chwili podniósł się i zbliżył do jego stolika.

Adam Wilczycki, jak sądzę? Pan mnie nie zna, ale może słyszał o mnie. Nazywam się Set, Leszek Set. Może zamienimy dwa zdania?

Wilczycki niemal odruchowo wskazał mu miejsce. Set był jednym ze znanych reżyserów teatralnych. Niektórzy uważali, że jednym z bardziej utalentowanych. Zniknął z firmamentu kilka lat wcześniej. Przepadł. Opowiadano, że wypalił się. Stracił talent. Były jednak również bardziej sensacyjne interpretacje. Jedne mówiły, że zwariował, zachorował psychicznie. W innych pojawiał się nieprawdopodobny skandal, który miał ciążyć na reżyserze i został zatuszowany za cenę zniknięcia Seta z oficjalnego życia. Krążyły opowieści o seksualnych nadużyciach, pedofilii, finansowych przekrętach. Wilczycki patrzył na mężczyznę po drugiej stronie stolika, którego uśmiech majaczył w półmroku, i zastanawiał się czy nie powinien wstać i odejść.

A nie przychodzi panu do głowy, że to pan jest dziś wrogiem publicznym numer jeden? To pan jest trędowaty, którego należy unikać, nie podawać mu ręki.

Co chce pan przez to powiedzieć?

Niech pan nie udaje, że nie przypominał sobie tego, co słyszał o mnie, i zastanawiał się czy powinien pozostać ze mną przy jednym stoliku. Ale nie pomyślał pan o tym, że dzisiaj to pan kompromituje mnie bardziej niż ja kiedykolwiek mógłbym kompromitować pana.

Trafiony! – Wilczycki parsknął wysilonym śmiechem. – Miło mi, że postanowił się pan ze mną skompromitować.

Mnie to już nie dotyczy. – Człowiek przy drugiej stronie stołu przeciągnął się. – Mam to już za sobą. Tę maję, pozór rzeczywistości. Ja się już nie mogę skompromitować. Przeszedłem przez żywioł pomówień niczym przez Morze Czerwone. Stoję już po drugiej stronie. I dlatego dosiadam się do pana. Pewnie miał pan rację robiąc to, co zrobił. I teraz jeszcze nie może pan dojść do siebie. Snuje się pan po knajpach i spotyka przypadkowych ludzi. Patrzy przez okno. Znam to.

Przeszli jeszcze parę lokali. Płacił Wilczycki. Było już dobrze po północy, gdy trafili w rejony miejsca, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Tym razem pub był bliżej Placu Konstytucji.

Dlaczego więc rzuciłeś teatr? – pytał Wilczycki obejmując Seta. – Po prostu, tak nagle przestał cię interesować?

Trochę inaczej. – Set ciągle wyglądał na trzeźwego. – To było w Kazimierzu nad Wisłą. Kolejny festiwal. Targowisko próżności. Aktorki, aktorzy, kandydaci na gwiazdy, kandydaci do grania. Parę sław w wianuszku adoratorów, który upewnia ich w ich wielkości, osłania przed szyderstwem, pozwala trwać. I ja miałem swój orszak. Kolejna impreza w eleganckim hotelu. Te same żarciki, ta sama gra. Trzeba było pić, żeby to znieść. Miałem dość. Zacząłem się dusić. Tak zwyczajnie, fizycznie. Musiałem wyjść na świeże powietrze. Sam. Musiałem wyjść, pomimo że miałem uwieszoną u ramienia aktorkę, która gotowa była na wiele, żeby tylko dostać rolę w moim nowym spektaklu. Piękna dziewczyna. Ochotę miałem na nią już dawno. Musiałem jednak przeprosić ją, mimo tego, że chciała wyjść ze mną. Właśnie dlatego wreszcie musiałem dość arogancko kazać się jej odczepić. Inaczej nie mogłem się jej pozbyć, a miałem dość i jej. Nawet przez moment zdziwiłem się. Tak to sobie przypominam. Tyle czasu czekałem, żeby jej dopaść! A wtedy drażniło mnie, że trzyma mnie pod rękę, przytula się do mnie. Te postacie, które wpadały na mnie, ciała, które ocierały się. I ta gadanina. O niczym. Potok nic nieznaczących słów. Musiałem się wyrwać. Wydostać. Uciec. Kiedy wypadłem z hotelu w noc, poczułem, że łapię powietrze. Wreszcie mogę oddychać i uspokoić się. Szedłem półprzytomny i zorientowałem się dopiero po jakimś czasie, może było to pół godziny, może więcej, że jestem na skraju miasta, wśród gwiazd. Po raz pierwszy od długiego czasu zobaczyłem je. Zobaczyłem je naprawdę. Noc była jak woda, w której unosiłem się między gwiazdami. Niosły mnie kosmiczne prądy. Światło i ciemność dopełniały się. I ja byłem częścią tego świata. Znowu. Wszystko, co zostawiłem, było nieważne. Miałkie. Światła hotelu, miasta utonęły w nocy. Byłem częścią czegoś, co tak dalece przekraczało mnie. I wtedy poczułem chłód i przestraszyłem się. Przypomniałem sobie Pascala. Znasz Pascala?

Wilczycki potrafił przypomnieć sobie teraz wyłącznie nos Kleopatry. Nie czytał Pascala, choć jego nazwisko, jak dobrego znajomego, przywoływane tak często w obecności Wilczyckiego budziło familiarne skojarzenia. Tylko nie mógł sobie przypomnieć, co ten nos miał do nocy. Co z tym nosem...

Oczywiście – odpowiedział przekonany, że odpowiada właściwie – znam Pascala.

Set wyglądał, jakby nie słuchał.

Zimna przestrzeń. Pamiętasz? Zimna przestrzeń. Nieskończone przestrzenie, przestrzenie nieskończonego zimna. Poczułem, że z ziemią łączy mnie jedynie jej skrawek zaczepiony o moją stopę i mogę runąć w otchłań, nieludzko lodowatą przepaść. Oparłem się o jakieś drzewo, uspokajałem jakiś czas. Potem pomyślałem, że wiedza o strasznych odległościach, obojętnym żarze i lodowej nocy, nie musi paraliżować. Gwiazdy prowadziły żeglarzy i wyznaczały nam drogi postępowania zanim odkryliśmy ich fizyczną naturę. A może ta ich natura, fakt, że są tylko kulami płonącego gazu, to jedynie obraz, który potrafimy postrzegać naszymi oczami, co nie wyklucza przecież, że są czymś innym jeszcze, tak jak fakt, że my jesteśmy ciągiem reakcji chemicznych nie powoduje, że jesteśmy jedynie mieszanką wody z paru innymi związkami? Prawda? Może w innym wymiarze gwiazdy potrafią być naszymi sprzymierzeńcami, mogą wyznaczać świat, który jest naszym domem? Szeptałem do siebie i w noc, żeby oswoić ją, żeby usłyszała mnie. Bo bałem się ciągle.

Podniósł wzrok, jakby z zaskoczeniem, zobaczył Wilczyckiego. Siedzieli przy barze. Obojętna barmanka patrzyła poprzez nich. Gwar rozmów, które przekształcały się w bezładne hałaśliwe monologi wznosił się coraz wyżej. Grupka przy oknie zaczęła wywrzaskiwać jakąś piosenkę przekrzykując głośniki, w których gitarzysta śpiewał o Monie Lisie z hiszpańskiego Harlemu i słodkich słowach wirujących wokół głowy. Reżyser przez moment wpatrywał się w Wilczyckiego. Potem zamówił znowu dwa takie same drinki. Wilczycki pomyślał, że dawno przekroczył już swoją miarę i stracił rachubę. Set zapatrzył się w szklankę.

Dobry ten Santana. Wabi. Zmysłowy taki. Ale miałem dokończyć ci historię mojego zerwania z teatrem. Żebyś nie myślał, że to tylko pedofilia – Set roześmiał się zgrzytliwie.

Wszystko zaczęło się właśnie tej nocy. Moja noc kazimierzowska albo kazimierska?... Nie wiem, jak jest poprawnie. Upłynęło chyba znowu sporo czasu, zanim spod miasta (bo znalazłem się pod miastem) zacząłem wracać do hotelu. Ale właśnie wtedy pomyślałem, że nie wrócę. Nie wrócę do swojego życia. Nie wrócę, aby robić sztukę tej egzaltowanej kretynki, która nagle zrobiła się modna. Sarah Kane. Tak się nazywała. Słyszałeś?

Wilczycki przytaknął.

Właściwie i wcześniej wiedziałem, co jest warty ten tekst, ale zabiegał o to dyrektor, telewizja wyraziła już zainteresowanie adaptacją spektaklu. Wszyscy byli podnieceni. Teatr świeży, zbuntowany, nonkonformistyczny. Tyle było w nim tego, ile ognia w mikrofalówce. Ale właśnie dlatego sukces był murowany. Bawiłem się myślą o spektaklu i oszukiwałem się. Wmawiałem sobie, że przecież można zrobić dobry spektakl na kanwie fatalnego tekstu. Może nawet wbrew niemu. I w tamtym momencie, wtedy, w nocy, zrozumiałem, że nie mogę zrobić tamtego gówna. Nie będę zwiększał zalewającej nas kupy nieczystości. Wróciłem jeszcze do hotelu. Ale rano wyjechałem, nie żegnając się z nikim. I tak zaczął się mój upadek. – Set roześmiał się i wypił kolejną szklaneczkę.

Byli jeszcze gdzieś i rozmawiali z kimś. Set wyjaśniał Wilczyckiemu z czego żyje: jakieś przekłady, chałtury. Tłumaczył mu, że jego upadek to droga w górę. Coś sobie opowiadali. Obudził go przeciągły sygnał domofonu.

Otwórz, tu Janusz... Jak to: jaki? Pąk. Janusz Pąk. Co z tobą? Już południe. Otwieraj. Mam ważną sprawę. Nie można się do ciebie dodzwonić.

Wilczycki ledwie zdążył wypłukać usta, gdy głowę szarpnął mu dzwonek do drzwi. Pąk był w towarzystwie młodej kobiety.

Ja przepraszam... Bałagan. Może poczekacie... doprowadzę się do ładu... Zróbcie sobie coś do picia.

Z lustra w łazience patrzyła na niego szara i obwisła, obca twarz. Zmierzwione włosy odsłaniały łysinę. Wilczycki nie wiedział czy jest bardziej wściekły, czy obolały. Ten Pąk. Musiał przyjść i to jeszcze z dziewczyną. Chciał się pochwalić? Wilczycki polewał się letnią, a potem już zupełnie zimną wodą. Ale chłodne strugi, które normalnie przywracały do rzeczywistości, tym razem były tylko kolejnym przykrym doznaniem, dołączającym się jeszcze jednym, niemiłym tonem do ogólnej kakofonii. Wrażenia rozsypywały się i z trudem uświadamiał sobie, że jest dzień, a za ścianą łazienki czeka Pąk z nieznajomą. Słyszał ich głosy. Niech czekają. A jednak śpieszył się. Maszynka szarpała twarz. Niedogolony zdecydował się przestać dręczyć obolałą skórę. Musiał uciec z dusznej łazienki. Ubierał się niezdarnie. Każdy gest wymagał wysiłku, w szklanej głowie przelewał się obolały mózg. Szybszy ruch wywoływał falę mdłości. Z niechęcią popatrzył na parę siedzącą przy jego własnym stole.

Wyjdźmy – zaproponował nieswoim głosem.

Przepraszam bardzo za to najście. – Pąk wyglądał bardziej na rozbawionego niż zażenowanego. – Ale od paru dni nie mogę się do ciebie dodzwonić ani na komórkę, ani na numer domowy – rzucił okiem na wyrwany ze ściany kabel. – Teraz zresztą częściowo rozumiem, choć nie wiem, co zrobiłeś z komórką?

Wyrzuciłem – słowo miało obrzydliwy smak i Wilczycki wypluł je z niechęcią. Głos Pąka docierał do niego z trudem spoza kotary gęstego powietrza.

Musisz sprawić sobie nową! – zdecydowanie oświadczył Pąk.

Po co?

Jak to, po co? Żeby można było z tobą nawiązać jakiś kontakt.

Po co mi kontakt? – prychnął Wilczycki, którego coraz bardziej męczyła ta wymiana zdań. – Chodźmy wreszcie – wystękał ruszając do drzwi.

Dobrze, ale nie zdążyłem was jeszcze przedstawić. Monika. Monika Gaja. Dziennikarka w „Kurierze”. Przeszła ze „Słowa”. To było chyba już po twoim odejściu. Ciebie przedstawiać nie muszę. To z powodu Moniki pojawiliśmy się tutaj.

Dziewczyna z fotografii na ścianie wpatrywała się nieruchomo w jakiś punkt za nim. Monika zerkała na niego z zainteresowaniem. Wilczycki jakby coś sobie przypominał. Młoda dziennikarka, której wróżono karierę. Wypłynęła bezpośrednio po podjęciu pracy, opisując aferę sprzedaży za bezcen nieruchomości w Warszawie. To było w „Słowie”. Potem podobno zaczęła mieć kłopoty z jakąś nową sprawą.

Wilczycki usiłował przełknąć kawałki jajecznicy, ale każdy kolejny kęs, przez organizm witany skurczem gardła i żołądka, groził katastrofą. Tylko kolejne łyki piwa pozwalały przezwyciężyć odruchy wymiotne. Gaja obserwowała go uważnie i bez współczucia. Pąk patrzył ze zrozumieniem.

Monika trafiła na jakieś dziwne współczesne uwikłania Lwa, ale nie chciała mi za dużo mówić, dopóki nie udowodnię jej, że jesteśmy przyjaciółmi i sam się w to jakoś nie zaangażujesz.

– Janusz przesadza. – Gaja żachnęła się lekko. – Po prostu chciałabym porozmawiać z panem, bo mam jakieś tropy i może pan mógłby pomóc mi w ich rozsupłaniu. Rzeczywiście, pojawia się tam Lew.

Wilczycki popatrzył na długie palce trzymające filiżankę. Na moment odwrócił spojrzenie, żeby uwolnić się od kwaśnej goryczy, którą poczuł najpierw w żołądku, potem w gardle i ustach. Udało się przepędzić ją dopiero kolejnym łykiem piwa. Wtedy ponownie mógł spojrzeć na kobietę pijącą kawę. Pomyślał, że Gaja jest ładna, a co więcej, atrakcyjna i że od miesięcy nie miał kobiety. Przez opięty, cienki materiał bluzki zobaczył wyraźnie sutki i z trudem powstrzymał się, żeby nie wyciągnąć ręki i nie dotknąć ich. Poczuł podniecenie i złość, wściekłość na tę, która tak pewnie siedzi naprzeciw, zaplatając nogę na nogę i bezkarnie prowokuje go samą swą obecnością. Kpi z niego. Chciałby móc zedrzeć z niej ciuchy, rzucić ją na ziemię i wziąć bez wstępu i bez słowa. Upokorzyć. A tymczasem był spętany i bezradny. Niemal w tym samym momencie powróciło do niego wspomnienie Marii, tłumiąc podniecenie i wypełniając przestrzeń oparami rtęci. Uzmysłowił sobie, że powinien znaleźć kobietę, choćby po to, aby, obcując z nią, zapomnieć o Marii i udowodnić sobie, jej... Potem zobaczył swoje odbicie w oczach siedzącej naprzeciw kobiety: starzejący się i zaniedbany facet, który nie znaczy nic. Zrozumiał, że jest bez szans. Gaja patrzyła na niego pytająco, potem zerknęła na Pąka, który dopijał swoją kawę.

To pójdę już – powiedział Pąk, odstawiając filiżankę. – Macie do obgadania swoje sprawy. Kup sobie nową komórkę – zwrócił się z wyciągniętym palcem do Wilczyckiego. – Nikt nie będzie znał jej numeru, więc to ty będziesz decydował, z kim chcesz się kontaktować. Inaczej jak ja, na przykład, mogę cię znaleźć? Chcesz się narażać na kolejne niewygodne wizyty? Przecież nie zawsze będę przychodził w towarzystwie gościa równie atrakcyjnego jak Monika. – Gaja prychnęła niechętnie. – Zrób to już dzisiaj – powtórzył Pąk. – No to na razie. Ja płacę – powiedział, oddalając się w kierunku baru. Wilczycki sięgnął do portmonetki i uświadomił sobie, że poprzedni wieczór był kosztowny. Upadek kosztuje, zarechotało w nim nieszczerze.

Ma pan do niego takie absolutne zaufanie? – zapytała bez wstępów Gaja, wpatrując się w Wilczyckiego, który odsunął właśnie talerz z niedojedzoną jajecznicą i dopił ostatnie krople piwa. Poczuł coś na kształt ulgi, a jednocześnie z czymś w rodzaju rozbawienia pomyślał, jak musi wyglądać w oczach Gaji.

Zaufanie? Absolutne? Formułuje pani pytania, na które nie jestem w stanie odpowiedzieć. Nie mieszczą się w moich horyzontach poznawczych – wydukał, starając się zgrabnie złożyć swoje niedomyślane refleksje.

Taaak. Ironia. Oczekiwałam tego. W pana sytuacji... Ale ja nie chciałam prowadzić filozoficznej debaty, ale usłyszeć odpowiedź na praktyczne pytanie: jak wiele mogę powiedzieć panu Pąkowi, który jest głównym prawnikiem „Kuriera”, a więc Warskiego...

Pani szefa...

Właśnie. Mojego szefa, do którego ja mam zaufanie ograniczone.

Ale pracuje pani u niego...

No pewnie. Gdzieś muszę. I nawet będę próbowała wydrukować u niego tekst, który może być bombą większą niż sprawa Lwa.

I wierzy pani, że on to puści?

Nie wiem. Jeśli nie on, to kto inny. Ostatecznie wrzucę to w Internet. Ale na początku muszę przygotować sprawę. Tak, żeby miała ciężar dowodu. Wcześniej nie chciałabym wtajemniczać w to ludzi, do których nie mam zaufania. Mogliby zablokować moją robotę.

A do mnie ma pani zaufanie?

W dużym stopniu. Pan nie ma już nic do stracenia i w naturalny sposób jest moim sojusznikiem. Jeśli moje hipotezy się potwierdzą, to może i pan wróci do gry.

Niech pani opowiada – Wilczycki wyciągnął się w fotelu i pierwszy raz po przebudzeniu poczuł rzeczywiście lepiej. Powstrzymał chęć zamówienia kolejnego piwa.

Napije się pani czegoś?

Ja nie. To raczej pan wygląda na potrzebującego...

To prawda, ale powstrzymam swoje potrzeby, zwłaszcza jeśli zaspokoi

pani moją ciekawość.

Na pewno słyszał pan o fabryce sztucznej krwi. Sprawa jest już głośna, ale będzie jeszcze głośniejsza. Czekam, kiedy w „Słowie” pojawi się wielki pean na temat szansy, jaka staje przed Polską. Biotechnologie, dolina krzemowa dwudziestego pierwszego wieku. Jestem taka mądra, bo słyszałam już to wszystko. Piar jest już dobrze przygotowany. A cała szansa, to fabryka sztucznej krwi, która poza wszystkim, poza całym, jakże korzystnym rachunkiem ekonomicznym, tak potrzebna jest potrzebującym. Będzie ratować życie i zdrowie. Niedługo zaangażuje się w to żona prezia. Uruchomi swoją fundację. Przyozdobi całe przedsięwzięcie w charytatywny ornament. Towarzyszyć jej będzie Szczepańska, żona właściciela ABC, też znana z miłosiernej aktywności. A oprócz całego tego humanitarnego picu, oprócz polskiego biznesu wspieranego przez światłych polityków sprawę podjął już Kościół. Inwestuje w nią potężny Instytut Kultury Katolickiej, a patronuje wszystkiemu sam biskup Korytko.

Gaja straciła cały dotychczasowy chłodny dystans. Oddychała szybciej. Jej oczy błyszczały. Tonacja głosu zmieniała się. Naśladowała wypowiedzi, parodiowała, dystansowała się i kpiła. Wilczycki dostrzegł, że jej sutki sztywnieją pod materiałem bluzki.

Wie pan, na samym początku, kiedy tylko usłyszałam o sprawie, uderzyła mnie jedna rzecz. Przeglądałam informacje o tym tak intratnym przedsięwzięciu i nagle przeczytałam o rządowych gwarancjach dla banku, który miał dać kredyt. Jeśli przedsięwzięcie jest tak obiecujące, to biznesmeni powinni przepychać się, aby w nie zainwestować, a banki, aby dać kredyt. A tu trzeba było czekać z czymkolwiek na gwarancje państwa. Zaczęłam węszyć wokół banku i wreszcie poznałam faceta od kredytów. Jakoś dał się naciągnąć na rozmowę. – Monika uśmiechnęła się, przeciągnęła. Wilczycki uśmiechnął się również.

Dowiedziałam się od niego, że cały biznesplan był niezwykle ryzykowny. Wszystko opierało się na nie sprawdzonych technologiach z Korei. Zaczęłam węszyć. Zresztą: make the long story short, okazało się, że wszystko jest jeszcze w fazie wstępnej. Tam, w instytucie naukowym w Seulu. To jakim cudem moglibyśmy wdrożyć już produkcję w Polsce? Nic dziwnego, że banki wahały się z kredytami. Ale zostawmy to. Linia kredytowa jest już otwarta. Setki milionów. A w przedsięwzięciu znaczny udział, jeśli nie większość ma znana firma międzynarodowa UBW INC (Union Brokerage Workshop Incorporation). Jak poszperać, okazuje się, że nieomal w całości właścicielem jej jest niejaki Albin Nowak, były oficer SB, obecnie jeden z większych, choć bardziej dyskretnych biznesmenów. A szefem rady nadzorczej Syntetycznej Krwi jest profesor Lew, Marian Lew. – Gaja roześmiała się sarkastycznie, spoglądając z triumfem na Wilczyckiego.

Oczywiście, mógł to być przypadek, zbieg okoliczności. Ale ja poznałam księdza, który od lat bada sprawę śmierci swojego przyjaciela, innego księdza, pamięta pan, jednego z księży zabitych w 1989 roku. Zabity to Augustyn. Ksiądz Natan Augustyn. Jego przyjaciel nazywa się Starzec, słyszał pan o nim, ksiądz Mikołaj Starzec.

Wilczycki słyszał. Niepokorny ksiądz, który ostatnio wezwał kapłanów do rozliczenia się za czasy PRL-u i ujawnienia swoich grzechów. Dostał zakaz oficjalnego występowania. Przebąkiwano, że zostanie zesłany na nadgraniczną parafię. Zesłanie utrudniała jego aktywność. Dziecinne hospicja, które ksiądz Starzec założył i których funkcjonowania doglądał.

Okazuje się, że związki Lwa z Nowakiem są starsze. Ksiądz Starzec opowiedział mi... – Gaja zawahała się i przyjrzała czujnie Wilczyckiemu. Jej podniecenie zgasło. Oceniała człowieka po drugiej stronie stolika, a w jej spojrzeniu nie było entuzjazmu. – Nowak i Lew współpracowali ze sobą w IKK, Instytucie Kultury Katolickiej. Ale może lepiej, żeby porozmawiał z nim pan osobiście... 

(koniec rozdziału dziesiątego)

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka