To chyba najlepsza wieść dzisiaj. W słynnej motorówce był nie Lech Wałęsa, tylko jego sobowtór (jak zasugerował dziś sam pan były prezydent). Kamień spadł mi z serca, bo trudno mi się było pogodzić, że bohaterem mojej młodości był agent.
A więc agent, owszem, był i w wojskowej motorówce przypłynął, ale to nie był Lech Wałęsa, tylko jego sobowtór. Wałęsa przeskoczył przez płot, ubiegł agenta-sobowtóra, a ten zwyczajnie wrócił do motorówki jak niepyszny.
Wcześniej to też agent-sobowtór pisał donosy na kolegów. Prawdziwy Lech Wałęsa podpisał owszem ze dwa dokumenty, ale tylko takie, co każdy podpisywał.
Jeszcze wcześniej to najpewniej mały agent-sobowtór oddał nadmiar uryny do chrzcielnicy, co Lechowi Wałęsie imputował Paweł Zyzak. Niech pan Zyzak teraz wszystko odszczekuje! (I to o nieślubnym synu też! Agent-sobowtór przyjemności zażył, a alimenty miałby płacić Lech Wałęsa? Niedoczekanie!)
W późniejszych czasach to nie prezydent Lech Wałęsa wyrwał strony z dokumentacji współpracy z SB. To agent-sobowtór! Wyczekał, kiedy Wałęsa wyjdzie na obiad i zaraz wkradł się do Belwederu, "dzień dobry" powiedział Mietkowi Wachowskiemu (albo jego sobowtórowi, którym okazał się niegdyś Arnold Superczyński, ale to zupełnie inna historia), "wróciłem po parasol" i wtedy myk do biurka, na którym były te papiery, szast-prast wyrwał kartki i w nogi. A źli ludzie z prawicy oskarżają o to Lecha Wałęsę.
Jeszcze bardziej wstyd winno być Krzysztofowi Wyszkowskiemu, który obwinia Lecha Wałęsę o czyny agenta-sobowtóra. Pytanie tylko czy procesy Wyszkowskiemu wytacza Lech Wałęsa, czy agent-sobowtór, bo już się zaczynam gubić.
Inne tematy w dziale Polityka