Wszyscyśmy mądrzy, choć niejednakowo.
Moja koncepcja hierarchii intelektualnej państwa jest taka:
- najmądrzejszy jest prezydent
- bardzo mądry jest też premier, choć trochę mniej
- o jeszcze jeden stopień mniej, ale nadal ponad miarę mądry jest marszałek Sejmu
- potem są ministrowie, posłowie – też mądrzy, że hej !
A potem idzie szara masa, czyli my – także mądrzy, ale tak zwyczajnie. Dlaczego mi się taka koncepcja tej hierarchii wykluła ? To proste: skoro jesteśmy mądrzy – a to właśnie przed chwilą wyartykułowałem – to niemożliwe, żebyśmy na kierujących nami wybrali głupszych od siebie. Ergo – muszą być mądrzejsi. No. Uczyłem się w szkole logiki.
Zauważyli państwo zapewne, że w tej hierarchii nie umieściłem marszałka senatu; on, niestety, do tej koncepcji zupełnie mi nie przystaje i to mnie martwiło, dopóki nie doznałem olśnienia: przecież to jest ten wyjątek, który potwierdza ogólną zasadę. Są też, rzecz jasna, w naszej masie jednostki wybitne, wyrastające ponad głowy ogółu: Doda, Krzemiński, Kuczyński, Hołdys – one też potwierdzają regułę, choć w drugą stronę.
Z takim obrazem organizacji państwa żyje mi się dobrze i spokojnie. Rozumiem, co do mnie moi kierujący mówią i nie mam wątpliwości.
Chociaż .... no właśnie, piszę przecież dlatego, że ostatnio paru rzeczy nie mogę zrozumieć w stopniu, do którego byłem przyzwyczajony i który mnie, jak dotąd, zadowalał.
Jest tych rzeczy parę; nie wszystkie będę wyłuszczał, ale wezmy takie np emerytury. Akurat ta sprawa mnie dręczy, bo proszę tylko popatrzeć: po szumie, który zapanował po wprowadzeniu nowych zasad, nastąpiła cisza i nikt już o tym nie mówi ani pisze – choć sprawa jest nadzwyczaj poważna. Stąd wniosek, że wszyscy równi mi obywatele ( tzn. z tej grupy mądrych zwyczajnie) zrozumieli, co im wytłumaczyli premier z odpowiednim ministrem i stąd ten spokój. Martwię się i nie jestem spokojny, bo ja nie zrozumiałem i obawiam się, czy to nie skutek jakiejś niespodziewanej obniżki formy intelektualnej,
nie daj Boże – trwałej.
Tak – czy inaczej, proszę mi wytłumaczyć, jak interpretować następujące okoliczności: bezrobocie obecnie dotyka ok. 2 mln Polaków. W 2040 będzie podobno taki niż , że zabraknie ok. 1,7 mln par rąk do pracy i nie będzie miał kto pracować na nasze emerytury. Prognoza demograficzna jest twarda, choć jeszcze przez kilka najbliższych lat będą rodziły się dzieci, które w 2040 będą już pracowały. Chyba możnaby coś zrobić, żeby rodziło się ich więcej ? Jest przecież coś takiego, jak polityka społeczna.
Mówię o tym, ponieważ ten spodziewany brak rąk do pracy jest argumentem premiera i jego ministra za podniesieniem wieku emerytalnego. Proszę mnie zrozumieć – gdzieżbym śmiał to kwestionować, ale mówię, co myślę – świadom, że myślę pewnie zbyt prosto jak na wagę tego, co mi przekazano.
A myślę, że znalazłyby się sposoby, aby tę ilość rąk do pracy pomnożyć: wspomniałem już o stymulowaniu przyrostu naturalnego, ponadto część emerytów zawsze chce pracować (pobierając, rzecz jasna, emeryturę – skoro nabyli do niej prawa) – do tego należałoby myśleć o tym, jak ograniczyć wypływ ludzi do pracy za granicą, a może i zacząć skutecznie zachęcać do powrotu tych, którzy wyjechali. Może by też wdrożyć jakiś program repatriacji Polaków z takiego choćby Kazachstanu. Poza tym można pewnie liczyć na napływ pracowników
z krajów, dla których nasz kraj jest pod tym względem atrakcyjny.
Daj Boże, żeby była praca – to już jakoś sobie z nią chyba poradzimy. Powiedział minister R., że rąk do pracy zacznie brakować już za 10 lat. Muszę zapytać, co takiego się zdarzy, że w tym stosunkowo krótkim czasie najpierw zlikwiduje się całkowicie obecne 2- milionowe bezrobocie, a potem w dodatku podaż pracy będzie się aż przelewać ?
Jak narazie – wydaliśmy prawie 100 mld na specjalne inwestycje związane z Euro, a mimo to bezrobocie wzrosło. To co może sprawić, że będzie ono malało ?
Rzekomy brak rąk do pracy jako argument za podwyższeniem wieku emerytalnego, to dla mnie – aż boję się to powiedzieć – żaden argument. Czy mam więc przyjąć, że mój bardzo mądry premier nie może mi zaserwować argumentu bardziej przekonywującego ? Uważa, że można mi powiedzieć byle co ? A może – nie chcę tego powiedzieć, ale muszę – okłamuje mnie ? Świat się wali !
Coś z tym okłamywaniem może być na rzeczy, bo przypomniałem sobie, jak uzasadniał wprowadzenie nowego systemu waloryzacji emerytur: chodziło o to, żeby było sprawiedliwie. Sprawiedliwie ! – a potem okazało się, że w kasie państwa zostało 3 czy 4 mld; gdyby i te pieniądze rozdzielono między emerytów, to byłoby niesprawiedliwie ?
Do tego jeszcze taka refleksja: sprawa emerytury – to umowa między obywatelem a państwem. Obywatel płaci stosowne składki i po stosownym czasie ma otrzymać stosowne świadczenie; chyba nie można jednostronnie zmieniać dowolnego elementu tej umowy?
Takie – delikatnie mówiąc – wątpliwości rzucają się w oczy. Jednak jako ogół - milczymy. „Zalim ja jeden trzezwy in universo ?” – jak zastanawiał się Zagłoba.
Wykonałem taki eksperyment:
Jest w „Piętnastoletnim kapitanie” J. Verne historia o tym, jak odnaleziono w afrykańskiej głuszy – w samotnej chatce – szczątki dawno zaginionego podróżnika. W szkatułce była karteczka: „...zostałem zamordowany i ograbiony przez przewodnika. Dingo – do mnie !” Dingo – to był ukochany pies podróżnika. Brak logiki aż bije po oczach, ale co państwo powiedzą na taką informację: wszyscy, którym ten kawałek pokazywałem pytali, o co mi chodzi.
A chodzi o to (przepraszam tych, którzy wiedzą) , że:
- skoro został zamordowany, to jak mógł napisać kartkę (ale nie czepiajmy się – rana mogła być nie od razu śmiertelna)
- pies nie umie czytać, po co więc pisać do niego
- załóżmy, że Dingo umiał, po co jednak było chować kartkę do szkatułki – żeby nie mógł znalezć ?
- powiedzmy, że umiał też otwierać szkatułkę. Ale wezwanie „do mnie!” oznacza, że go w krytycznej chwili przy panu nie było. Skoro był w oddaleniu – lepiej było zawołać, bo wezwania napisanego i w dodatku schowanego do szkatułki – nie mógł z daleka przeczytać.
Możnaby tak dalej, ale wystarczy. Panu Verne tak się jakoś napisało – i poszło ! Nie zauważył wydawca, korektor, drukarz – nikt dosłownie. Nie zauważyli najwyrazniej i czytelnicy, bo przecież była szansa poprawić to już w drugim wydaniu.
Po co o tym mówię? Bo najwyrazniej tak traktujemy słowo pisane i mówione do nas. Przyswajamy – choć nie w pełni rozumiemy. Czytamy, słuchamy - nie zastanawiamy się. Nie rejestrujemy sprzeczności – czy to mówi do nas premier, ministrowie, posłowie – czy J. Verne. Mogą mówić, co chcą i z pewnością mają tego świadomość. Może to się bierze z różnicy poziomów – my jesteśmy przecież mądrzy zaledwie zwyczajnie.Ale starajmy się.
Jeśli nam nie wychodzi z „Piętnastoletnim kapitanem” – to jeszcze pół biedy. Gorzej z całą resztą.
Inne tematy w dziale Polityka