Miesięcznik idź Pod Prąd Miesięcznik idź Pod Prąd
689
BLOG

JAKBY ICH NIE BYŁO - ZAPOMNIANI-NIEPOLICZENI CZ.1

Miesięcznik idź Pod Prąd Miesięcznik idź Pod Prąd Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2
Polska Rzeczpospolita Ludowa, jeżeli wierzyć oficjalnym deklaracjom, przestała istnieć ponad 20 lat temu. Czy można temu wierzyć, to już inna sprawa. W każdym razie dla większości ludzi jest to temat zamknięty, do którego nie chcą wracać. Wezwania do rozliczenia się z PRL-em często irytują. Co tu rozliczać? Trudno było kupić mięso, ale każdy miał pracę. Nie przesadzajmy z tymi komunistycznymi zbrodniami. W IPN pracują setki prokuratorów, a ilu komunistycznych zbrodniarzy udało im się postawić przed sądem? Śmiechu warte. Może tych zbrodniarzy w ogóle nie ma? Należałoby chyba poszukać prokuratorom jakiegoś pożyteczniejszego zajęcia…

Gdy to dziwne państwo jeszcze istniało, lepiej rozumieliśmy, czym ono jest. W powszechnym przekonaniu Polska Ludowa była uważana za coś w rodzaju teatrzyku marionetek. Politycy przemawiali, rząd, sejm i partia – przewodniczka niby podejmowały jakieś decyzje, ale tak naprawdę za sznurki pociągano w Moskwie. Dopiero po roku 1989 osiągnięto coś, o czym propagandziści PRL-u mogli tylko marzyć. Uznano ją za niemal suwerenne państwo, a partyjni kacykowie – Gierek i Jaruzelski zyskali autentyczną sympatię i szacunek.

Większość obywateli IIIRP urodziła się w PRL-u, jednak najczęściej pamiętają tylko jej "schyłkowy" okres. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia kraj nasz nazywano "najweselszym barakiem obozu socjalistycznego" i było to określenie bardzo trafne. Ideologię komunistyczną wtłaczano wtedy Polakom bardziej pro forma niż wierząc, że ktoś w nią uwierzy, choć i tak spaczyła ona wiele umysłów. Organy bezpieczeństwa – jedyna sprawnie działająca część aparatu państwowego – stosunkowo rzadko dawały znać o sobie. Pamięć o ich dokonaniach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych odświeżano z rzadka takimi wydarzeniami, jak na przykład masakra na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku czy zabójstwo Stanisława Pyjasa. Dzięki temu do sierpnia 1980 roku ludzie rozumieli, że są granice, których przekraczać nie wolno.

W stanie wojennym i w późniejszych latach represje były już ostrzejsze. Tysiące ludzi, nazywanych elementami antysocjalistycznymi, zostało internowanych lub trafiło do więzień, ponad stu zginęło. Z drugiej strony ideologię komunistyczną można już było w zasadzie krytykować otwarcie. Do tego okresu historii PRL-u wraca się dziś najczęściej. Jego wpływ na nasze życie wciąż łatwo zauważyć. Doznane wówczas cierpienia są dziś tytułem do sprawowania władzy. Jednak w porównaniu z czasami, gdy komuniści zakładali fundamenty swojej władzy w Polsce, także lata osiemdziesiąte wydają się dziecinną zabawą.

Wciąż mało wiemy o tym, co działo się w Polsce w latach 1944–56. Nie policzono nawet zabitych. Padają różne liczby – 50 tysięcy, 100, 200… W walkach zbrojnych między władzą ludową a antykomunistycznym podziemiem padły po obu stronach dziesiątki tysięcy ludzi, ale zginąć można było nie tylko w walce. Nie sposób ustalić, ile w tym czasie wydano wyroków śmierci. Zaraz po upadku PRL-u historycy mówili o trzech tysiącach. Teraz twierdzą, że mogło ich być osiem tysięcy. Co powiedzą za kilka lat? Większość z tych wyroków wydano na reakcjonistów i większość wykonano. A przecież organy bezpieczeństwa zabijały też bez wyroków. W pierwszych latach działalności Urzędu Bezpieczeństwa jego funkcjonariusze rozstrzeliwali publicznie zakładników, podobnie jak robili to hitlerowcy. Podobno zarzucono tę metodę pod wpływem sowieckich doradców. Zdarzało się również, że sposobem niemieckim pacyfikowano wsie wspierające leśnych.

Tak zwanych nieznanych sprawców nie wymyślono w stanie wojennym. W niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zamordowano setki działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego kierowanego przez Stanisława Mikołajczyka i innych ludzi wrogo nastawionych do ustroju sprawiedliwości społecznej. Niekiedy funkcjonariusze partii czy UB takich zabójstw dokonywali zupełnie otwarcie i z powodów czysto osobistych. Uważam, że okolica, z której pochodzę, mieści się w polskiej "średniej statystycznej". Miały w niej miejsce przynajmniej dwa takie przypadki. Sekretarz partii zastrzelił człowieka podczas kłótni na weselu, a funkcjonariuszka UB zabiła swego męża podczas kłótni w domu. Oboje nie mieli z tego tytułu najmniejszych nieprzyjemności. W całym kraju takich mordów mogły być tysiące.

Aby utrwalić władzę ludową, trzeba było nie tylko zabijać, ale też skłaniać do mówienia. Oficerowie śledczy UB i Informacji Wojska Polskiego mieli szeroki repertuar tortur. Najczęstsze to bicie, pozbawianie snu, trzymanie więźnia długimi godzinami na baczność, sadzanie na nodze od stołka, polewanie wodą i zostawianie na mrozie, ale posuwano się czasami do wyłupywania przesłuchiwanym oczu, zrywania paznokci czy wbijania w głowę gwoździ.

Oczywiście nie zawsze członków reakcyjnych organizacji podziemnych pozbawiano życia. Większość aresztowanych trafiała do więzień i najczęściej przeżywała do końca wyroku. Po wyjściu pozostawał zapis w odpowiednich aktach, który znacznie ograniczał życiowe perspektywy, a służba bezpieczeństwa niekiedy inwigilowała ich jeszcze przez długie lata.

W pierwszych latach Polski Ludowej dla rządzących nią ludzi antykomunistyczna konspiracja była największym problemem. Z czasem można się było zabrać za tych mniej groźnych przeciwników, którzy swoją wrogość objawiali opowiadając dowcipy polityczne, słuchając zachodnich rozgłośni radiowych, skarżąc się na warunki pracy i życia, opowiadając, kto naprawdę dokonał mordu w Katyniu… Obowiązujący wówczas kodeks karny przewidywał takie przestępstwo, jak lżenie i wyszydzanie Narodu lub Państwa polskiego. Sprawca, który popełnił to przestępstwo publicznie, mógł być skazany na karę do 10 lat pozbawienia wolności. Jeśli odbyło się to w sposób bardziej kameralny, kara była niższa – najwyżej 5 lat. Ilu ludzi ukarano za to, że powiedzieli, co myślą? Tego też nie wiemy.

Warto przy tej okazji wspomnieć o działającej w latach 1945–54 Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. Nazwa może zmylić. Walczyła ona także, a może nawet głównie, z niewłaściwymi postawami politycznymi. Można było trafić przed Komisję, uprawiając wspomniane wyżej formy wrogiej propagandy, a także odmawiając przystąpienia do rolniczych spółdzielni produkcyjnych, nie wywiązując się z obowiązkowych dostaw produktów rolnych czy ciesząc się po śmierci Stalina.

Miała ona prawo wymierzać kary do dwóch lat obozu pracy. Postępowanie przed Komisją przebiegało według uproszczonych procedur. Kierując przed nią wrogie elementy, można było rozstrzygać ich sprawy szybko i bez uciążliwych formalności. Od wyroku sądu przysługiwało odwołanie. Od wyroku Komisji odwołania nie było. W ten sposób wysłano za druty około 90 tysięcy ludzi.

Komunistyczna propaganda przedstawiała początki PRL jako dzieło odbudowy i rozbudowy kraju, w którym cały naród z entuzjazmem brał udział. O ofiarach terroru nie wspominano, jakby ich nie było. W dużym stopniu udało się zatrzeć pamięć o nich. Od udziału w walce o utrwalenie władzy ludowej zaczęła się partyjna kariera ludzi, którzy zorganizowali obrady Okrągłego Stołu – Wojciecha Jaruzelskiego, Czesława Kiszczaka i Mieczysława Rakowskiego. Wiedząc, w czym uczestniczyli, można było przewidzieć, że te negocjacje nie mogą mieć dobrych skutków. Później te zbrodnie zostały odkreślone grubą kreską przez Tadeusza Mazowieckiego. Adam Michnik, którego brat miał w nich znaczący udział, ogłosił ich wybaczenie. Naród w większości nie wiedział, co w jego imieniu odkreśla się i wybacza.

POLSKI GUŁAG
W ostatnich latach powstały artykuły, sztuki i filmy o rotmistrzu Pileckim, generale Fieldorfie–Nilu czy Danucie Siedzikównie. Przedstawienie takich epizodów nie daje jednak pojęcia o skali terroru. Nie przedstawia się też wszystkich narzędzi, którymi dysponował aparat bezpieczeństwa. Wszyscy dziś wiedzą, że w ZSSR istniał GUŁAG, czyli zarząd obozów koncentracyjnych, przez które przeszły dziesiątki milionów ludzi. Powstało na ten temat wiele książek, filmów i artykułów. Polskimi łagrami artyści nie interesują się wcale, a dziennikarze i historycy bardzo rzadko. Co gorsza, także wymiar sprawiedliwości zachowuje się, jakby ich nie było, a przecież musiały być. Komuniści spotkali się w Polsce z silnym oporem. Nie mieli dość więzień, by zamknąć w nich wszystkich swoich przeciwników. Poza tym PRL tworzono, kopiując rozwiązania sowieckie wszędzie, gdzie było to możliwe. Polski GUŁAG powołano do istnienia już w 1944 roku i wtedy powstały pierwsze obozy. Oficjalnie przeznaczone były dla volksdeutschów, konfidentów gestapo i innych zdrajców narodu polskiego, jeńców wojennych oraz spekulantów. Tacy też tam trafiali. Zdaje się, że początkowo przetrzymywano w obozach głównie żołnierzy Wehrmachtu i cywilnych Niemców. Jednak z czasem trafiało tam coraz więcej Polaków, których władza ludowa uznała za swoich wrogów. Według IPN w Polsce istniały 204 obozy pracy, ale to raczej ostrożne oszacowanie. Istniały one w całym kraju, ale najwięcej było ich na Śląsku.

Pracy dla więźniów w kopalniach i hutach nie brakowało. Zwłaszcza, że tysiące Ślązaków wywieziono do pracy w ZSSR. Można było wykorzystać obozy, które pozostawili Niemcy zgodnie z przeznaczeniem, tylko pod nowym sztandarem. Największy obóz koncentracyjny PRL urządzono w filii Konzentrationslager Auschwitz w Jaworznie. Działał do 1953 roku. Zresztą w głównym obozie w Oświęcimiu też przetrzymywano do 1948 roku wrogów ludu. Dopiero potem zapadła decyzja, żeby urządzić tam muzeum.

Według szacunków IPN w latach 1944–50 zmarło w polskich obozach pracy nie mniej niż 25 tysięcy więźniów. Można się spodziewać, że historycy z różnych względów są ostrożni w szacunkach. Ostateczna liczba ofiar musi być większa choćby dlatego, że obozy te istniały i działały także po roku 1950. Wtedy nazywano je już ośrodkami pracy więźniów. Zmiana nazwy nie musiała oznaczać zmiany panujących w nich warunków. Więźniów było już znacznie mniej, bo wypuszczono jeńców wojennych i zmieniła się polityka karna. Obozy stopniowo likwidowano i do roku 1959 polski GUŁAG przestał istnieć.

Osobną sprawą jest niewolnicza praca żołnierzy Wojska Polskiego. Żaden sąd czy komisja nie wydały na nich wyroku. Po prostu zostali uznani za wrogi element, któremu nie należy dawać broni do ręki. Poza reedukacją przez pracę stosowano też inne szykany. Można było na przykład takiemu roboczemu oddziałowi wyznaczyć zimą na kwaterę budynek bez szyb w oknach.

Żołnierzy wykorzystywano najczęściej do pracy w kopalniach. Tak zwany Wojskowy Korpus Górniczy istniał też do 1959 roku. W kopalniach węgla pracowały dziesiątki tysięcy niewolników w mundurach. Około tysiąca z nich zginęło w wypadkach. Około trzech tysięcy takich żołnierzy wydobywało w sudeckich kopalniach uran, z którego robiono w ZSSR bomby atomowe. O tym, co to jest promieniowanie przenikliwe, nie mieli pojęcia. Tylko nieliczni przeżyli.

Te fakty ustalono już dawno. Czasami nawet się o nich wspomina. Winnych nie wskazano i nie szuka się ich. Jakby ich nie było. W zasadzie nikt się temu nie dziwi.

DYPLOMACJA I OBOZY
Być może o tym, że sprawa obozów ujrzała światło dzienne, zadecydował wzgląd na politykę zagraniczną. W latach siedemdziesiątych można było przeczytać w naszej prasie pełne oburzenia wzmianki, że w RFN wspomina się o tysiącach Niemców zamordowanych po 1945 roku w polskich obozach koncentracyjnych. Co za obłuda! Nie dość, że mordowali, to teraz oskarżają nas o zbrodnie. Po 1989 roku znaczenie RFN w świecie wyraźnie wzrosło i trzeba było w ramach pojednania przyznać, że rzeczywiście wielu Niemców, jeńców wojennych i cywili przeszło przez te nasze obozy. Wydobywali węgiel, pracowali w hutach, odbudowywali Warszawę i inne nasze miasta. Traktowani byli źle. Według polskich ustaleń około 6 tysięcy z nich zmarło. Część w wyniku wypadków przy pracy, inni wskutek chorób. Innych niewątpliwie mordowano z premedytacją. Słynął z tego zwłaszcza obóz w Łambinowicach. Warto zwrócić uwagę, że jeśli polskie obozy pracy są obiektem badań naszych historyków, to zwykle interesuje ich tylko okres do roku 1950, w którym zwolniono z nich Niemców, choć obozy z pewnością istniały dłużej. Być może istnieje jakieś przyzwolenie polityczne, które lat późniejszych już nie obejmuje. Przyczyna wydaje się oczywista. Prędzej czy później państwo niemieckie "przypomni" sobie o tej sprawie i przedstawi swoje rachunki. Rozmowy mogą być trudne i warto wiedzieć, jak się sprawy miały. Swoich obywateli można się nie bać.

W wielu polskich obozach koncentracyjnych wszyscy więźniowie chodzili w niemieckich mundurach. Tak ubrani nie mogli liczyć na życzliwość i pomoc okolicznej ludności. Nie tylko z tego powodu ustalenie ich narodowości jest czasem trudne. Mieszkaniec Rzeszy mógł czuć się Polakiem i nawet działać w Związku Polaków w Niemczech, ale miał obywatelstwo niemieckie. Taki ktoś mógł trafić do obozu. Przyczyny mogły być różne. Na przykład jego dom spodobał się jakiemuś przybyszowi ze wschodu. Jeżeli umarł, to czy uważać go za Polaka, czy Niemca? Za kogo sam się uważał, jeśli przeżył? Część okupowanych przez Niemcy po 1939 roku terenów państwa polskiego włączono bezpośrednio do Rzeszy, a z reszty utworzono tak zwane Generalne Gubernatorstwo. Polacy na terenach przyłączonych do Rzeszy mieli do wyboru przyjęcie obywatelstwa niemieckiego lub wysiedlenie do Gubernatorstwa. Tych, którzy nie chcieli być wysiedleni, uznawano często po wojnie za zdrajców narodu i zamykano w obozach. Podpisanie volkslisty wiązało się z obowiązkiem służby wojskowej. Podczas II wojny światowej służyło w Wehrmachcie około 200 tysięcy Polaków. Wzięci do niewoli przez Armię Czerwoną zasilili szeregi Ludowego Wojska Polskiego. Tysiące tych, których skierowano na front włoski, w podobny sposób dostało się pod rozkazy generała Andersa. Jeśli tacy żołnierze II Korpusu wracali do domów, też mogli trafić za zdradę do obozu. Warto, by ktoś policzył, ilu zmarło za drutami i ilu wyleczyło się tam z polskości.

W kilka lat po pojednaniu z Niemcami zaczęto się jednać z Ukraińcami. Przeproszono ich za akcję Wisła. Przy okazji sprawa obozów koncentracyjnych znów wypłynęła. Okazało się, że około 4 tysięcy ukraińskich inteligentów podejrzanych o współpracę z UPA osadzono w obozie w Jaworznie. Zmarło z nich około 150.

Najwięcej w polskich obozach pracy było jednak Polaków. Zdecydowanie przeważają też wśród ofiar. O nich wspomina się najrzadziej. Najwidoczniej na dobrych stosunkach z nimi polskim władzom nie zależy.

W roku 2006 Polska wystąpiła do Izraela z żądaniem ekstradycji byłego oficera Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Salomona Morela. Oskarżano go o ludobójstwo i zbrodnie przeciwko ludzkości. Był komendantem obozu pracy Zgoda działającego w Świętochłowicach w roku 1945. Poniosło w nim śmierć około 2 tysięcy ludzi. Jest wiele świadectw, że Morel i jego podwładni torturowali i zabijali. Przybywający do obozu byli bici tak długo, aż krzyknęli, że są bandytami. Ci, którzy przeżyli, twierdzą, że sam Morel lubił zabijać, rozbijając czaszkę nogą od stołka. Więźniów w Świętochłowicach zamykano na wiele dni w bunkrach wypełnionych wodą. Kto zasnął, topił się. Jednak większość ofiar obozu Zgoda zmarła na tyfus i czerwonkę. Komisja Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego badająca tę sprawę stwierdziła, że epidemie wybuchły z winy Morela. Ukarano go 3 dniami aresztu domowego i grzywną wysokości połowy miesięcznej pensji. Nie zwichnęło mu to kariery. Był później komendantem wielu innych obozów pracy, w tym tego największego w Jaworznie. Także po likwidacji obozów był awansowany i nagradzany. Doszedł do stopnia pułkownika Służby Więziennej. Po transformacji wyjechał do Izraela.

Władze tego państwa nie wyraziły zgody na ekstradycję swojego obywatela do Polski. Salomon Morel zmarł w 2007 roku. Do śmierci otrzymywał polską emeryturę w wysokości około 5 tysięcy złotych.

Być może przypomnienie o nim było elementem rozgrywki dyplomatycznej naszego rządu. Od lat prasa światowa pisze o polskich obozach koncentracyjnych. Chodzi tu o obozy, które Niemcy zbudowali na okupowanych ziemiach i w których dokonali zagłady Żydów. Nazywając te obozy polskimi sugeruje się, że Polska jest współwinna tej zbrodni. Popiera się to przekonanie licznymi opowieściami o polskim antysemityzmie, który doprowadził między innymi do masakry w Jedwabnem. Pojawiają się stwierdzenia, że Polacy powinni przeprosić. To, że po przeprosinach następuje wypłata odszkodowania, rozumie się samo przez się.

Przypadek Morela dowodzi, że Żydzi też nie są bez winy wobec Polaków. Tym bardziej, że nie jest on wyjątkowy. W stalinowskiej Polsce w aparacie bezpieczeństwa, prokuraturze i sądownictwie było wielu jego rodaków. Komuniści postępowali u nas mądrzej niż Niemcy. Spotkali się z mniejszym oporem i znaleźli wielu chętnych do współpracy. Oczywiście bez pomocy ze Wschodu nie byłoby Polski Ludowej, ale rodzima bezpieka okrzepła szybko. Szeregowi funkcjonariusze i niżsi dowódcy byli najczęściej Polakami. W naszym narodzie jest dość kanalii gotowych znęcać się nad innymi. Jednak do kierowania nimi potrzebni byli ludzie potrafiący myśleć, a o tych u nas już trudniej. Musieli być też godni zaufania. Wśród Polaków było mniej ideowych komunistów i łatwiej byłoby im przejść w razie czego na "drugą stronę". Dziś, gdy biografie ludzi tworzących aparat terroru i ich prawdziwe nazwiska są już jawne, każdy może sam sprawdzić, czy jestem antysemitą. Widać wyraźną tendencję - im wyższy szczebel hierarchii, tym większy procent skomunizowanych Żydów wśród ubeckich dygnitarzy. Przypuszczam, że proces Morela miał zwrócić na to uwagę światowej opinii publicznej.

Czy może zażądano ekstradycji Morela po prostu po to, by sprawiedliwości stało się zadość? Dobrze by było, ale wątpię. Tam, gdzie chodzi o zbrodnie dokonane podczas utrwalania władzy ludowej, takie względy wydają się nie mieć znaczenia. Ludzi, którzy ich dokonali, nie trzeba szukać tak daleko. Polacy i Żydzi z taką przeszłością wciąż żyją w kraju i mają się dobrze. Rzadko stają przed sądem, a z funkcjonariuszy, którzy popełnili swoje zbrodnie w obozach pracy, nie ukarano chyba nikogo.

Czesław Gęborski, komendant obozu w Łambinowicach, to akurat aryjczyk. W roku 1956 potępiono u nas błędy i wypaczenia poprzedniego etapu. Ludzie, którzy przeszli przez obóz w Łambinowicach uwierzyli, że Polska Ludowa wymierzy sprawiedliwość ich oprawcy. Wydawało im się, że przynajmniej jedną zbrodnię komendanta obozu są w stanie udowodnić bez trudu. Z jego rozkazu podpalono barak z więźniami i strzelano do próbujących gasić pożar. Zginęło 48 ludzi. Nawet zastępca Gęborskiego potwierdził podczas rozprawy, że tak było. Mimo to uniewinniono go i przyjęto do pracy w SB. W roku 1990 więźniowie z Łambinowic spróbowali dojść sprawiedliwości w Rzeczpospolitej Polskiej. Rezultat był podobny. Proces toczył się 15 lat i w końcu oskarżony znalazł się poza zasięgiem ludzkiej sprawiedliwości. Czy tylko Morel i Gęborski dopuszczali się zbrodni w polskich obozach pracy? Bardzo wątpię.

Przed kilkudziesięciu laty polscy dziennikarze z oburzeniem donosili, jak niechętnie Niemcy karzą zbrodniarzy hitlerowskich. Teraz tak samo mogliby się oburzać na Rosjan rozliczających zbrodnie stalinowskie i późniejsze, choć z jakichś powodów tego nie robią. Warto zauważyć, że mamy ten sam problem u siebie. Przyczyna jest prosta. Człowiek, który utrwalał władze ludową, był w PRL ustawiony na całe życie. Taka przeszłość otwierała mu drogę do kariery w administracji, dyplomacji, przemyśle. Pomagała jego dzieciom i wnukom. Wpływowych ludzi o takim rodowodzie jest w III RP bardzo wielu, bo komunistyczny aparat represji był olbrzymi. Ci ludzie zgodnie starają się ukryć wspólną przeszłość. Władza państwowa mogłaby tę solidarność przełamać, ale z różnych przyczyn nie chce. Dlatego niewidzialna ręka, która chroni zbrodniarzy z obozów pracy przed odpowiedzialnością, wciąż jest mocna. Cdn.

Piotr Setkowicz

kontakt email: knp@knp.lublin.pl Trzymasz w ręku gazetę niezwykłą. Już sam tytuł "idź POD PRĄD" sugeruje, że na naszych łamach spotkasz się z poglądami stojącymi w konflikcie z powszechnie lansowanymi opiniami. Najważniejsze jest jednak to, że pragniemy opisywać rzeczywistość nie z perspektywy teologii, dogmatów czy zmiennych nauk kościołów, lecz w oparciu o Słowo Boga, Biblię. Co więcej, uważamy, że Bóg wyposażył Cię we wszystko, abyś samodzielnie mógł ocenić, czy nasze wnioski rzeczywiście z niej wypływają. Bóg nie skierował Pisma Świętego do kasty kapłanów czy profesorów teologii. On napisał je jako list skierowany bezpośrednio do Ciebie! Od wielu lat w naszej Ojczyźnie pojęcia: chrześcijanin, chrześcijański mocno się zdyskredytowały. Stało się tak głównie "dzięki" zastępom faryzeuszy religijnych ochoczo określających się tymi wielce zobowiązującymi tytułami. Naszą ambicją jest przyczynienie się do tego, by słowo chrześcijanin - czyli "należący do Chrystusa" - odzyskało w Polsce należny mu blask!

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura