Pierwsza tura wyborów za nami – wyniki nie zaskakują, ale dają do myślenia. Żelazne elektoraty trzymają się mocno, Trzecia Droga dostała żółtą kartkę, a trzecia siła polityczna rośnie w cieniu. Gdzieś między fałszem a obietnicami bez pokrycia rysuje się obraz polskiego społeczeństwa.
Pierwsza tura wyborów prezydenckich za nami, a wyniki – cóż, nie zaskoczyły mnie ani trochę. Dwaj zwycięzcy, którzy przeszli do drugiej tury, to w istocie nie oni sami, lecz dwie potężne maszyny polityczne, które za nimi stoją – Platforma i PiS, Tusk i Kaczyński. Zakładałem, że przy frekwencji powyżej 50% – a dokładnie wyniosła ona 67,31%, jak podaje Państwowa Komisja Wyborcza – żelazne elektoraty obu kandydatów osiągną poziom około 30%. I tak się stało: Rafał Trzaskowski zdobył 6 147 797 głosów, czyli 31,36%, a Karol Nawrocki 5 790 804 głosów, czyli 29,54%, niemal jak w zegarku. Gdyby któryś z nich zdobył, powiedzmy, 35%, a drugi 25%, można by się pokusić o analizę przyczyn takiego rozstrzygnięcia. Ale w tej sytuacji nie ma sensu rozkładać tego na czynniki pierwsze – żelazny elektorat zagłosował zgodnie z własnym wyborem, a kluczowe przed drugą turą będzie to, jak rozłożą się głosy tych, którzy poparli innych kandydatów.
Największym zaskoczeniem tej tury jest dla mnie wynik kandydata Trzeciej Drogi – nie tyle mnie cieszy, co uważam, że wyborcy docenili jego butę i udawanie, wystawiając tym samym żółtą kartkę całemu projektowi Trzeciej Drogi. Mam nadzieję, że to nie tylko ostrzeżenie, ale realne odzwierciedlenie tendencji wyborczych, przy której – razem czy osobno – PSL i Polska 2050 mogą nie wejść do Sejmu w kolejnych wyborach. Na wieczorze wyborczym w sztabie tego kandydata smutna mina lidera PSL, stojącego tuż za nim, mówiła wiele. W tej głowie już zapewne rozpoczęły się procesy myślowe: co będzie bardziej opłacalne dla przetrwania? Bo to już nie mrzonki o realnym wpływie na politykę, a walka o strzępki władzy. PSL na samych samorządach długo nie pociągnie – to brutalna prawda, z którą będą musieli się zmierzyć.
Kolejne zaskoczenie – wynik kandydata Konfederacji, który zdobył 14,81%, jak podaje PKW. Radość w jego sztabie pokazuje, że sami chyba nie do końca wierzyli w taki sukces. Faktem staje się, że w tej chwili jest to trzecia siła polityczna w Polsce. I choć sztabowcy mogą już dzielić skórę na niedźwiedziu, snując plany na przyszłe – może przyspieszone – wybory parlamentarne, ja na ich miejscu byłbym ostrożny. Gdy ktoś z zewnątrz próbuje wedrzeć się do miejsca, gdzie od lat rządzi układ magdalenkowy, musi się liczyć z wściekłymi atakami. Jeśli staną się zbyt mocni, a jednocześnie nie będą skłonni do dogadania się, ataki mogą zmierzać ku delegalizacji ich formacji. Dotychczasowi atakujący pokazali, że są dyletantami manipulacji – łatwo to zbić. Ale z pomocą bardziej wyrafinowanego, lewicowo-liberalnego Zachodu może nie być już tak kolorowo.
Naturalnym przejściem jest wynik Grzegorza Brauna, którego partia, Konfederacja Korony Polskiej, zerwała z federacją Konfederacji Wolność i Niepodległość, a mimo to zdobył według sondaży około 6%. Już słyszę głosy – na przykład pewnej znanej profesor – że to dowód na 6% antysemitów w Polsce. Granie na emocjach w tym przypadku można skwitować jedynie starą maksymą: „Wart Pac pałaca, a pałac Paca”. Dodam jednak, że choć wynik Brauna jest niezły, nie sumuje się on w żaden sposób z rezultatem kandydata Konfederacji. Na tej podstawie nie można budować przyszłych figur politycznych – to dwa różne światy, nawet jeśli kiedyś działali pod wspólnym szyldem.
Wynik łączny trzech muszkieterów lewicy – razem około 10% – zachwyca pewnie tylko ich wyborców. Pojedynczo już tak nie imponuje. Przez wiele lat, choć sam nie mam przekonań lewicowych, uważałem, że w polskim Sejmie powinno być miejsce na lewicową wrażliwość – tak na poziomie 10% – która mogłaby równoważyć społeczne zapędy prawicy. Dla mnie taką wrażliwość reprezentują osoby jak pan Ikonowicz walczący niestrudzenie o prawa lokatorów, niezamożnych i warunki socjalne, czy Bestia z Kutna, która od lat bije się o wykluczenie komunikacyjne. Ale gdy lewica ma na ustach wyłącznie postulaty obyczajowe, mówię: pas. Wszyscy twierdzą, że jeden z lewicowych kandydatów wypadł najlepiej – pokazał klasę, gasił przeciwników szybko i krótko, nie przesadzał. Nie przesadzałbym z tym optymizmem – wypadł średnio. Gdyby było inaczej, miałby co najmniej 8%.
Co do reszty kandydatów – ich wyniki i decyzje, na kogo przekażą swoje głosy, nie mają większego znaczenia. Niektórzy pokazali się z fajnej strony, inni nie. Dwaj z nich – panowie, którzy wypadli bardzo naturalnie – zyskali w moich oczach. Są, jacy są, i się tego nie wstydzą, a to w polityce coraz rzadsze.
Podsumowując, pierwsza tura to prawdziwy festiwal demokracji, okraszony sporą dawką nieczystych zagrań. Wyniki pokazują, jak społeczeństwo rozdziela swoje poparcie. Nie ma co z tego powodu rozdzierać szat ani wrzeszczeć, jak robią to mainstreamowe media – lepiej przyjąć to do wiadomości i zastanowić się, dlaczego tak jest. Dlaczego fałsz i obłuda nie zawsze wygrywają? Dlaczego obietnice bez pokrycia przestają działać? Dlaczego granie na emocjach to broń obosieczna? I dlaczego – wbrew wszystkiemu – nie warto kłamać?
Inne tematy w dziale Polityka