Rafałowi Trzaskowskiemu sprzyja szczęście w tej kampanii.
Nie. Nie w debatach telewizyjnych. Sprzyjają mu motywacje liderów poszczególnych środowisk politycznych, którzy typowali jego konkurentów w tegorocznym, prezydenckim wyścigu. Dlaczego?
Już wyjaśniam. Najpierw jeśli chodzi o PiS.
Jest rzeczą oczywistą, że taki Przemysław Czarnek, byłby dużo trudniejszym rywalem dla Rafała Trzaskowskiego niż Karol Nawrocki. Dużo lepiej obyty medialnie, z racji pełnienia funkcji ministra dawno prześwietlony, a więc bez wątpliwych powiązań. Dlaczego więc Jarosław Kaczyński zdecydował się na Nawrockiego a nie na Czarnka?
To proste.
Bał się przede wszystkim, że Czarnek zabierze mu partię, a woli ją oddać Suskim albo Błaszczakom niż Czarnkowi, który mógłbym się urwać. Dlatego kryterium wyboru dla Kaczyńskiego było kto mu się nie urwie i kto mu nie zabierze partii, a nie kto wygra prezydenturę z Rafałem Trzaskowskim.
Podobnie w Konfederacji.
Gdyby jej kandydatem był Krzysztof Bosak, mielibyśmy ciekawe i błyskotliwe debaty. A tak ze strony Konfederacji mamy nieco już posuniętego w latach, typowego wychowanka Janusza Korwin-Mikke, który z haryzmą poddenerwowanego nastolatka, mającego pewność, że zna wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania świata, powtarza po prostu w kółko wyświechtane i nieprzemyślane slogany typu „tylko ja mogę wygrać w drugiej Turze z Rafałem Trzaskowskim”.
Poszczęściło się Rafałowi Trzaskowskiemu, w tej prezydenckiej kampanii. Bo politycy, decydujący o jego kontrkandydatach, chcą załatwić w tej kampanii sprawy wewnątrzpartyjne, a nie wygrać prezydenturę po prostu…