Śmiechy, krzyki, śpiewy, przyśpiewki wykonywane zarówno przez tych z większym, jak i mniejszym talentem wokalnym… Tłumy ludzi z flagami, transparentami, w swoich barwach… Ryczenie pod oknami. Żywiołowość i entuzjazm.
W końcu doszłam do wniosku, że ci wszyscy ludzie zachowują się jak kibice. Jest tylko jedna, subtelna różnica: wszyscy są kibicami jednej i tej samej drużyny. Drużyny Pana Boga.
Różnica między typowymi rozgrywkami a Światowymi Dniami Młodzieży jest jednak znacząca: nie widać kibiców drużyny przeciwnej. Są gdzieś pewnie, pochowali się po kątach, część powyjeżdżała, w każdym razie nie rzucają się w oczy. Topią się w tłumie roześmianych, hałaśliwych pielgrzymów.
Wbrew pozorom toczy się też gra. Kiedy ktoś wykazuje się życzliwością, kiedy pomaga, drużyna Pana Boga zdobywa punkt. Gdy jednak popełniony zostaje grzech, traci punkt. Ale w czasie ŚDM gra wspólnie, podczas gdy na co dzień każdy gra samodzielnie albo w niewielkiej grupce. A w zespole jednak łatwiej.
Można utyskiwać na szalejącą komunikację miejską, na dźwięki, na utrudnione przejście z jednego punktu miasta do drugiego, ale można też zachwycić się widokiem tak wielu ludzi, zjednoczonych w radości, czujących obecność Pana Jezusa wśród nich.
Kiedy piszę te słowa, słyszę ich pod swoimi oknami. Jechałam już z nimi autobusem, tramwajem… z pielgrzymów na ŚDM bije jakaś pozytywna energia, są uśmiechnięci, niektórzy przybijają wszystkim piątki. Chyba tak właśnie objawia się działanie Ducha Świętego. Oby tylko było długoterminowe.