Okres wakacji to moment zwolnienia nerwowego trybu życia. Znajdujemy czas na swobodne rozglądanie się dookoła siebie. Poznajemy nowe miejsca i nowych ludzi. Oddajemy się przyjemnościom, na które w ciągu roku nie mamy czasu. Tak jest przynajmniej teoretycznie.
Co z tymi, którzy na wakacje nie wyjeżdżają? Nie chodzi mi tu nawet o ludzi, których nie stać na wyjazd wakacyjny, ale o tych, którym praca na to nie pozwala? Organizują sobie czas po swojemu. A to tworzą swoje wakacyjne atrapy podczas weekendowych wyjazdów, a to wyrywają popołudniowe godziny na wyjazdy za miasto nad jezioro, a to spotykają się na piwo w gronie tych, co również na wakacje nie wyjechali, a to znajdują czas na TV, czas na Internet, a to na czytanie książek lub gazet (zwłaszcza tych zaległych).
U mnie jest podobnie – no może poza popołudniowymi wyjazdami nad jezioro, bo jeżdżenie tam o ciemku jest bez sensu (aczkolwiek, pływanie o północy jest wielce ekscytujące) i poza spotkaniami na piwie (wszyscy ci, z którymi chce mi się spotykać, wyjechali). No to zacząłem organizować czas po swojemu. Właśnie odrabiam zaległości w czytaniu (zwłaszcza tygodników, miesięczników i kwartalników) i w wolnej chwili oddaję się myśleniu o ludzkiej naturze.
A jest o czym myśleć. Chociażby o tym, jak zmienia się natura kontaktów międzyludzkich. Kiedyś umawialiśmy się na podwórkach i graliśmy w nogę. W wieku 12 lat stworzyłem sobie grono znajomków, którzy chadzali ze mną na ptaki. Braliśmy lornetki i huzia nad jeziora. Liczyliśmy ptaki, braliśmy udział w akcjach liczenia tego lub innego gatunku. Pierwszą „poważną” akcją był udział w Międzynarodowym Liczeniu Gniazd Bociana Białego. No to jeździło się po wioskach i spotykało się z ludźmi i rozmawiało co u tych bocianów słychać. Jeździło się też na obozy indianistyczne (polskiego ruchu wsparcia dla amerykańskich Indian). Potem, w trakcie studiów spotykaliśmy się w gronie młodych gniewnych dyskutując godzinami o polityce i ideach.
Jakiekolwiek to było (i jest) grono – znajomków ornitologów, indianistów, młodych ideowców, czy grono zawodowe, czy po prostu serdecznych znajomych i przyjaciół – podstawą wzajemnych kontaktów były spotkania. Dzisiaj nieco się to zmienia. Do naszego życia szturmem wdarł się Internet. Z czasem, spotkania „w realu” zostały zastąpione kontaktami „w wirtualu”. Przyznaję, że w pewnym momencie sam się złapałem na tym, że skoro jakieś tam grono „znajomych” na Facebooku, czy „ulubione blogi”, to zaczynam ulegać fałszywemu przekonaniu, że spotykam się ludźmi. A naprawdę – zaczynam się faktycznie wyłączać się z towarzyskiego krwioobiegu.
Nie potępiam mody na dodawanie sobie „znajomych” na portalach społecznościowych. Wielokrotnie są one okazją do odnowienia sobie starych znajomości, przypomnienia sobie o osobach, które przewinęły się przez nasze życie. Zadziwia mnie jednak nierozumne korzystanie z tych opcji. Dodajemy „znajomych”, których spotkaliśmy raz w życiu, ale dają nam okazję do „zaliczenia” kolejnego „znajomego” w swoiście pojmowanym wyścigu, kto ma ich więcej. Na własne uszy słyszałem rozmowę młodych ludzi, którzy przechwalali się, kto ilu ich ma. Stąd też dodawanie „znajomych”, ale i „znajomych znajomych” … Bez sensu, prawda?
Wiem, że nie jest miłe odrzucenie takiego zaproszenia, co do którego nie jesteśmy przekonani, ale lepsze coś takiego, niż sztuczne nabijanie sobie „konta znajomości”. Ani ich potem nie kontynuujemy, a i rzadko interesujemy się, co tam ciekawego wśród tych znajomych się dzieje.
Mamy potem pretensje, że zalewa nas fala niepotrzebnych informacji. I coraz więcej czasu przeznaczamy na odpowiadanie. A jak nie odpowiemy, to ryzykujemy pretensje, że komuś nie daliśmy znać … A jak … I tak dalej … Sami sobie sprowadzamy problem na swoją głowę.
I tak mija nam czas, który moglibyśmy przeznaczyć na realne spotkania, czy choćby czytanie. Właśnie, a’propos czytania – i to też ciekawa konstatacja – pojawia się od czasu do czasu lament nad zanikiem czytelnictwa w naszym kraju. Czyżby?
Komody mogą lecieć nieba, ale jak swojej dziennej porcji literek nie przeczytam, jestem chory. Ale i tu musiałem wprowadzić pewne zasady. Prawie całkowita rezygnacja z kupowania dzienników – tylko podnoszą adrenalinę i zwiększają szum informacyjny. Kupowanie tygodników pod tym względem jest mniej ryzykowne, bo kumują najważniejsze informacje z tygodnia z formie zwięzłych notek, ale wściekłe zaangażowanie polityczne niektórych z nich wprowadza dyskomfort uczestnictwa w paranoicznej wojnie polsko-polskiej wbrew swojej woli (Newsweek i Polityka na tym tle wypadają spokojnie). Kwartalniki, czy miesięczniki zawierają zbyt poważny materiał, by można było go czytać przy kawie – na nie trzeba nieco więcej czasu i spokoju. Właśnie zaległości w lekturze takich odrabiam w wakacyjne dni.
Kupując właśnie te wydawnictwa, ale często bywając w księgarniach (tu kolejna zasada: jeśli podobają mi się więcej niż trzy tytuły wychodzę nie kupując żadnego – w przeciwnym razie zbankrutowałbym bardzo szybko) widzę ogrom wydawanych pozycji. Ilość czasopism i pism, książek, które zdarza mi się widzieć na półkach chyba zadaje kłam tezie o spadku czytelnictwa. No bo jeśli nikt nie czytuje, to dla kogo wydaje się te tony papieru? Wielość wydawnictw, ilość tytułów, zmieniająca się co chwila liczba miejsc sprzedaży książek jest pokaźna. I dlaczegóż więc lamentujemy nad spadkiem czytelnictwa?
Czyż nie jest to aby kolejna okazja do kultywowania naszej narodowej wady: narzekania?
Ech, wakacje … Kto je ma, niech korzysta, kto nie: niech korzysta jak najlepiej może. Kończę, bo właśnie w Internecie dostrzegłem jakąś ciekawą książkę … Hmmm, co to za opowiadanie?
Inne tematy w dziale Rozmaitości