Wspominając młode lata, każdy z nas wskaże zapewne inny okres kształtowania się swojej osobowości. Dla mnie bez wątpienia był to czas pobytu w liceum. Wolsztyńskim liceum.
Tu rodziły się wszystkie moje zainteresowania, poglądy i pasje, którym wierny jestem do dziś, a które ukształtowały moją osobowość – jak się okazuje – na całe moje życie. Stąd też zawsze z wielkim sentymentem powracam do 4 lat nauki, zabaw, po prostu – pobytu w liceum.
***
Językiem mojej dojrzewającej młodości był francuski. Językiem, który szczerze pokochałem. I którego uczyłem się z prawdziwą przyjemnością. Niemiecki jakoś nie wchodził, rosyjski – wiadomo, język komuny.
Nauczyciel języka francuskiego, zacny profesor Robert Mielewczyk, zwany przez nas Sumem, z racji pokaźnej brody i sumiastego właśnie wąsa, nie tylko nas języka nauczył, ale i wpoił nam francuski punkt widzenia. Na wszystko. Zrobił z nas prawdziwych frankofilów, którzy czuli się lepsi od Anglosasów i całego germańskiego świata. Przez pierwszy miesiąc uczył nas miłości do Francji i francuskiego. I to udanie. Uczyliśmy się więc języka z prawdziwym zapałem.
Uczyliśmy się języka, kultury, geografii, wszystkiego, po francusku. Było tak nieźle, że „poznaliśmy” Paryż. To znaczy, nie byłem wówczas w tym mieście, ale poznawaliśmy na mapach i poprzez zdjęcia dosłownie każdy zakątek stolicy Francji. I gdy po parunastu latach, po zakończeniu edukacji licealnej, trafiłem w końcu do Paryża pierwszy raz, poruszałem się w nim, jak w znanym mi mieście.
Tak mi dobrze szło po francusku, że gdy już po dziesięciu latach po liceum pojechałem do Francji, zacząłem rozmawiać po dwóch dniach – jako tako – po francusku, mimo, że w międzyczasie już języka nie uczyłem się wcale.
Nie było jednak łatwo, prof. Sum był wielce wymagającym nauczycielem. Byli tacy w naszej klasie, którym prof. Mielewczyk od początku mówił, że do francuskiego się nie nadają. Jednak potrafił w pozytywnym sensie wejść nam na ambicję i ostatecznie maturę z francuskiego zdawaliśmy bodaj w dziesięć osób. Wszyscy zdali ją w rewelacyjnym stylu.
***
Największą przeprawę miałem – obok kilkunastu jeszcze osób – z prof. Marią Słabęcką, nauczycielką chemii. Miałem problemy z chemią nieorganiczną, choć potem zaskoczyłem na organicznej (a może odwrotnie). Nie wchodziła nam ta chemia, a Pani profesor uczyła nas w systemie akademickim – zaledwie kilku sesji. W efekcie kilka osób – wśród nich i ja – zdawało „komisa”. Wybuchła mała awantura, rodzice mieli pretensje do profesorki, ona do nas. Było kilka tygodni nerwów, które jednak zakończyły się pozytywnie. Zdaliśmy do kolejnej klasy.
Ale to właśnie prof. Słabęcka, która teoretycznie powinna mieć mnie dosyć – gdy szykowałem się do olimpiady wojewódzkiej z biologii, jako jedyna z nauczycieli podeszła do mnie i powiedziała, że gdybym potrzebował jakiejś pomocy i książek, to mam do niej przyjść – pomoże. Pamiętam tę chwilę do dziś.
***
Przeprawę ze mną miał prof. Michał Riedel od fizyki. W ostatniej klasie mieliśmy dział pn. „Fizyka jądrowa”. Polska znajdowała się wówczas w trakcie gorącej debaty nad przyszłością energetyki atomowej. W całym kraju odbywały się gwałtowne demonstracje przeciwko planowanym elektrowniom jądrowym z wielkopolskim Klempiczu i pomorskim Żarnowcu.
Będąc po stronie tych, którzy nie zgadzali się z komunistycznym programem rozwoju energetyki atomowej, aktywnie wyrażałem swoje opinie – w zeszycie wypisując hasła w rodzaju: „Nawet krowa w kropki bordo na reaktor kręci mordą”, a na lekcjach (również podczas przepytywania) obok informacji podawanych w oficjalnych podręcznikach, dodawałem informacje, które rozpowszechniały organizacje ekologiczne.
Profesor kręcił głową, uśmiechał się na te moje dziwactwa, ale na koniec klasy dał mi „4” za odwagę i skłonność do poszukiwania informacji.
***
W czasie, gdy byłem przewodniczącym szkolnego koła Ligii Ochrony Przyrody przy boisku budowano piłkochwyt. Niestety w trakcie budowy strasznie ogołocono pobliskie drzewa z pięknych konarów – i to w okresie kwitnienia. Uznałem wówczas, że moje szefowanie w kole LOP-u to fikcja i głośno wyraziłem swoją dezaprobatę.
Do gabinetu wezwał mnie dyrektor Feliks Matuk, który … przekonywał mnie do tego, bym pozostał. Z wielkim szacunkiem do dziś wspominam chwile, podczas których dyrektor dyskutował ze mną, gówniarzem, na argumenty.
***
Przez krótką chwilę lekcje biologii miała z nami młoda i atrakcyjna nauczycielka, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć. Atrakcyjnie się ubierała.
Kiedyś na sprawdzianie usiadła na ławce w pierwszym rzędzie centralnie przede mną, ubrana z spódniczkę mini. Zasłaniałem ten widok ręką, ale gdy to nic nie dało, cały czerwony z przejęcia powiedziałem: Pani profesor, proszę się przesiąść, bo nie mogę się skupić! Pani profesor zrobiła się dwa razy bardziej czerwona niż ja i poszła na koniec klasy.
***
Matematyka była moją piętą Achillesową. Zawsze miałem z niej trójki. Stąd też nauczyciele nie mieli co do mnie złudzeń i zrezygnowani machali na moje matematyczne „osiągnięcia”. W kontekście tego wielkim zaskoczeniem zapewne było pytanie, jakie zadałem naszemu matematykowi: Co pan profesor zrobi, gdy maturę napiszę na czwórkę?Odpowiedział jednak bez mrugnięcia okiem: Będę wiedział, że ściągałeś.
Ostatecznie napisałem matmę na trzy.
***
Lubiłem historię, ale pani prof. Stefania Żok chyba nie lubiła mnie. Pewnie dlatego, że mając okres fascynacji historią, dużo o historii mówiłem i może przez to odbierała mnie jako przemądrzałego.
Pamiętam dzień, kiedy chyba strasznie czymś na mnie wkurzona, powiedziała mi: Na twoim miejscu unikałabym studiów z historią. Pani profesor przez swój brak wiary w moje historyczne zacięcie, nieświadomie weszła mi na ambicję i jeszcze mocniej zabrałem się do nauki. Traf chciał, że na egzaminach wstępnych na studia antropologii kulturowej historia była dwukrotnie – na egzaminie pisemnym i ustnym. Udało się.
Natomiast po latach, gdy się spotkaliśmy, ślad dawnej niechęci pani profesor do mnie minął i do dziś potrafimy serdecznie sobie wspominać dawne lata.
***
Jak pisałem na początku, liceum dla mnie to czas kształtowania się mojego „ja”. Właśnie jako licealista pogłębiałem swoje zainteresowania historią i kulturami Indian Ameryki Północnej i przez to temu trafiłem na antropologię kulturową i etnologię na poznańskim UAM. Dzięki temu poznałem wspaniałych ludzi i wtedy właśnie ukształtował się – jak okazuje się, na trwałe – mój pogląd na wiele życiowych spraw.
To w liceum pogłębiłem swoje zainteresowania przyrodnicze i dzięki temu ochrona środowiska stała się moją życiową pasją, przedmiotem drugich – podyplomowych – studiów z zarządzania środowiskiem i obszarem mojej aktywności zawodowej.
To w liceum robiłem „karierę estradową” jako Shakin’ Stevens (którego słucham do dziś), występując w kilku konkursach na playback i w kilku licealnych przedstawieniach. I do dziś kultura jest jednym z ważniejszych obszarów moich zainteresowań.
W liceum poznałem wartość międzyludzkich przyjaźni (trwają do dziś), w liceum po raz pierwszy się zakochałem, ale i po raz pierwszy zawiodłem na ludziach. Te bezcenne doświadczenie dało mi ogromnie dużo wchodząc w dorosłe życie.
Zawsze chętnie wracam wspomnieniami do czasów liceum, zawsze chętnie słucham co w liceum dzieje się obecnie. Po raz pierwszy właśnie w liceum doznałem uczucia bycia dumnym. Dumnym ze swojego liceum.
Niniejszy materiał został przygotowany dla potrzeb wydawnictwa okolicznościowego na zjazd absolwentów Liceum Ogólnokształcącego w Wolsztynie, ktory odbędzie się we wrześniu 2010r.
Inne tematy w dziale Rozmaitości