Za nami dwa marsze. Marsz w sprzeciwie wobec naginania prawa i marsz poparcia dla władzy, zorganizowany – czyżby chichot historii – w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Ten, na który zapraszano wszystkich – od prawa do lewa i ten drugi, bez „Onych”. Kurz po obu weekendowych manifestacjach opadł, ale emocje jeszcze nie. Wręcz przeciwnie – w mediach i sieci rozgorzała dyskusja. Posypały się komentarze, oceny i… oskarżenia.
Te ostatnie wyłącznie ze strony prawych i sprawiedliwych, z certyfikatem prawdziwości i patentem na rację, choćby nie było jej ani grama. KOD – obywatelski noworodek, ruch społeczny o zaledwie trzytygodniowej metryce – w ciągu kilku godzin, podczas których okazał się być dorodnym tłumem, wyrósł na wroga starannie wysortowanego narodu. Według jedynie słusznej, prezesowskiej optyki, rzecz jasna, węszącej nikczemne zamiary oseska.
Złe ów obywatelski noworodek ma wszystko. Począwszy od rozmiarów. „Mikry. Marny. Wątły” – mruczeli ci, którzy zajęli się pomiarami. Zgodnie z propagandową sztuką – licząc wzrost tylko od pięty do łydki. Złe ma również pochodzenie – choć może i polskie, to jednak „najgorszego sortu”, „komusze”, „złodziejskie” i „resortowe”. W dodatku „zaprzedane obcym”.
I co z tego, że ten nagle objawiony „wróg” zapewnia, iż wrogich zamiarów nie ma. On chce wyłącznie, aby rządzący (czyli ci, którzy otrzymali mandat do rządzenia krajem – ci, których nikt nie planuje zmieniać, wyganiać, wysadzać z siodła, ani nic z tych rzeczy), po prostu przestrzegali prawa.
Ten „wróg” nawet przyznaje, że „mają prawo zmieniać prawo”– ale w sposób demokratyczny i z poszanowaniem paragrafów. I co z tego? Jest wrogiem i już.
Jeśli wróg istnieje (a że istnieje, wątpliwości nie ma), to trzeba z nim walczyć – nawet, gdy ma się większość i można by spokojnie rządzić całe lata. I tu uwaga: walka jest zdecydowanie bardziej spektakularna, niż żmudna praca. Co więcej – w walce ponosi się ofiary, zdarzają się straty, niespełnione obietnice i rozbite w proch projekty. Mimo to można wypiąć pierś do orderu, a o porażki oskarżyć „wroga”. Kimkolwiek by nie był.
Żołnierzy nie brakuje. Rozmiłowani w prawdzie internetowi trolle, nie proszeni nawet, rzucą się na pierwszą linię frontu. Podobnie też niepokorne, niezależne i jakże obiektywne media, które każdą informację sprawdzą i obejrzą pod światło.
A skoro trzeba walczyć – trzeba obrać metodę. Najpierw bagatelizowanie i ośmieszanie. Choć rodem z piaskownicy – bywa, że działa („taki malutki, słabiutki, ot – głuptasek. I jeszcze cała piaskownica się z niego śmieje.”). A gdy nie działa? Bierzemy się za oczernianie. Choć starożytni twierdzili, że pieniądz nie śmierdzi – to już „opłacanie wolontariuszy” może wytworzyć niezły odór. Potrzebny większy smród? Spreparujmy „listy płac” i sfałszujmy podpisy.
…a co, jeśli to wszystko nie zadziała? Trzeba straszyć. Strach ma wielkie oczy. Patrząc w nie trudno stwierdzić, czy te oczy mogą kłamać.
Małgorzata Szafrańska
Inne tematy w dziale Polityka