Wysoki płot uzbrojony w drut kolczasty, ponad 25 tysięcy żołnierzy gwardii narodowej, nieprzeliczalne siły nieumundurowanych agentów kontrolujących każdy skrawek terenu wyznaczonego dla uroczystości zaprzysiężenia i ogromny obszar daleko poza nim, a w środku około 2000 uczestników wydarzenia, które nazwano świętem demokracji. Te nadzwyczajne okoliczności były głównym elementem w oprawie ceremonii zaprzysiężenia 46-tego prezydenta USA Joe Bidena i wiceprezydent Kamali Harris, które otwiera nową, może najtrudniejszą część historii amerykańskiego narodu.
Formalnym powodem przeprowadzenia uroczystości w takich warunkach było zagrożenie pandemią Covid-19, a 200 tysięcy zatkniętych na trawniku flag miały symbolizować hołd złożony ich ofiarom, ale nikt nie ma wątpliwości, że jedyną ważną przyczyną był strach przed narodem. Establishment polityczny, któremu ustępujący prezydent Donald Trump rzucił skuteczne wyzwanie cztery lata wcześniej, zgromadził się za kolczastym drutem, wierząc że oni są esencją narodu, a ci po drugiej stronie drutu to jakiś nieodpowiedzialny motłoch, którego wola kompletnie się nie liczy, natomiast należy go „deprogramować”, by zaakceptowali taką demokrację, jaką proponuje im grono uczestników świątecznej inscenizacji.
Patrzyłem na to widowisko bez emocji, ale z całym bagażem tych obserwacji, których dostarczyły wyborcze zmagania kandydatów rywalizujących o urząd Prezydenta USA, a zwłaszcza wydarzenia po rozstrzygnięciu wyborów 3 listopada 2020. Nie mam zamiaru przywoływać tych obserwacji, bo pośród wielu takich, które można było śledzić bezpośrednio, jako rozgrywające się wydarzenia zarejestrowane w wielu obrazach przekazywanych w różnych TV i innych mediach, mamy cały, bogaty bagaż wiadomości pojawiających się w przestrzeni informacyjnej, których wiarygodności nie da się na odległość ocenić. Nie znam więc odpowiedzi na najważniejsze pytanie, wokół którego wszystko się kręci w tym amerykańskim epizodzie. Nie wiem, czy wybory prezydenckie były sfałszowane, czy prawdziwie wskazały zwycięzcę. Osobiście wierzę, że ta pierwsza wersja jest prawdziwa, bo zrobiono wszystko, by sprawy do końca nie wyjaśnić, a wygraną Bidena bezkrytycznie i bezwarunkowo przyjąć. Sposób postawienia sprawy jest tak arogancki i bezczelny, że oskarżani są wszyscy, którzy domagają się sądowego rozstrzygnięcia prawdy na podstawie różnej szczegółowej ewidencji, oskarżani są o „antydemokratyczne”, „niezgodne z konstytucją” podważanie tego, co zwolennicy Bidena arbitralnie uznali za prawdę.
Tym bardziej z wielką niechęcią patrzyłem na polityczne zgromadzenie świętujące demokrację wewnątrz tego kawałka Waszyngtonu, który był chroniony kolczastym drutem i gwardią narodową. Oni się rzeczywiście bali. Uspokojeni wiadomością, że znienawidzony Prezydent Trump jest już w swojej posiadłości na Florydzie, bali się gniewu narodu, który mógłby ich dosięgnąć mimo wszelkich zabezpieczeń. Bali się do tego stopnia, że kazali nawet prześwietlać ideowe postawy chroniących ich żołnierzy gwardii narodowej, bo wiedzieli, że wielu z nich, a może większość, to zwolennicy Trumpa i nie wiadomo jak się zachowają.
Kłamstwo jest jednak łatwo rozpoznawalne, gdy rzeczywistość jest tak skrajnie odwrócona, że nie wytrzymuje konfrontacji z faktami i musi mu towarzyszyć intensywna blokada wszelkich innych źródeł informacji. To dzieje się dzisiaj na wielką skalę w USA i szybko wchodzi w cały świat. Akurat każdy może przyjrzeć się dobrze temu kłamstwu w TV CNN, bo jego natężenie, serwowane przez wyjątkowo podłe dziennikarstwo, jest tak intensywne, że średnio inteligentny widz dostrzeże je i rozszyfruje bez opierania się na dodatkowych źródłach informacji. Szczerze mówiąc poszukiwałem jakiejś analogii z tym, z czym mieliśmy do czynienia w późnym PRL i doszedłem do wniosku, że chyba tylko te kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy funkcjonariusze reżimowej TV występowali w mundurach wojskowych, mogą nadawać się do porównania. Jednak nawet w tym przypadku obecność kłamstwa była zasygnalizowana właśnie umundurowaniem funkcjonariuszy, a w CNN tego nie ma. Nie da się omówić, a nawet wyliczyć wszystkich kłamstw i manipulacji, pojawiają się one codziennie, a są też wzmacniane przez wypowiedzi ważnych polityków partii Demokratów i garstki skorumpowanych politycznie Republikanów.
Zajmijmy się tylko jednym kłamstwem, tym szafującym słowem „insurekcja”. Nie wiem kto użył tego określenia po raz pierwszy, ale zrobił to, by podnieść wagę wydarzenia na Kapitolu w dniu 6 stycznia 2021 i obciążyć Prezydenta D. Trumpa oskarżeniem, że to on wzniecił ową insurekcję swoimi politycznymi mowami, zwłaszcza mową wygłoszoną w tym dniu do swoich zwolenników zgromadzonych na proteście. Szybko przyjęto to określenie i już przez ponad dwa tygodnie, do dzisiaj, to słowo jest powszechnie używane, by zdefiniować pożądaną politycznie naturę szturmu protestujących na siedzibę Kongresu i Senatu w Waszyngtonie. Marks się nie mylił, gdy powiedział, że historia się powtarza, najpierw jako tragedia, potem jako farsa. Myślę też, że nie mylą się ci, którzy ową „insurekcję” kojarzą jako prowokację będącą powtórką tragicznego w skutkach historycznego wydarzenia z lutego 1933 roku podpalenia Reichstagu w Berlinie. Dzisiaj jeszcze nie wiadomo kto był prowokatorem, ale wiadomo, że Kapitol, mimo pełnej informacji o skali oczekiwanego protestu, był o tej porze nadzwyczajnie niestrzeżony. Nazwanie „insurekcją” tego, co stało się 6 stycznia w Waszyngtonie może być uznane za farsę, mimo pięciu odnotowanych ofiar.
Według definicji insurekcją jest „zbrojne wystąpienie ludności państwa, miasta lub pewnego obszaru, skierowane przeciw dotychczasowej władzy ...”. Główną i jedyną władzą wykonawczą w USA jest Prezydent, zatem przyjęcie, że wzniecił przeciw sobie insurekcję nie może być w ogóle rozważane. Mała część protestujących wdarła się bezprawnie do budynku na Kapitolu, ale jak dotąd pełny bieg wypadków nie jest znany poza tym, co można było dostrzec na pokazanych filmach. A widać było, że wielu z uczestników „insurekcji” wchodzi do budynku przez wcześniej wyważone przez kogoś drzwi, lub wybite okna i wewnątrz zachowuje się spokojnie, są nawet przyjaźnie traktowani przez umundurowanych strażników. Nieliczni wdają się w bijatyki i są agresywni, a także niszczycielscy. Jak dotąd nikt nie wie kim był zabójca, który uderzył śmiertelnie gaśnicą w głowę dzielnego funkcjonariusza, próbującego opanować sytuację. Wszyscy mogą być z łatwością zidentyfikowani, wielu jest już aresztowanych. Materiały ważne dla pełnego wyjaśnienia „insurekcji” zapewne już teraz są bardzo bogate, ale nie wiemy, czy prawda będzie ujawniona. Spójrzmy na to wyłącznie pod kątem „insurekcji”, która jest oczywistą farsą. Oto zorganizowana grupa uzbrojonych uczestników zaplanowanej wcześniej przez prezydenta Trumpa insurekcji wdarła się do budynku i rozbiegła się w jego wnętrzu w poszukiwaniu kongresmanów i senatorów, przeciw którym protestowali. Ze strony tych zdobywców Kapitolu nie padł ani jeden strzał (gdyby było inaczej, wiedzielibyśmy o tym szczegółowo, zwłaszcza z CNN), za to wszyscy mogli zobaczyć śmierć kobiety zastrzelonej z premedytacją, z bliskiej odległości i bez widocznej przyczyny przez strażnika Kapitolu. Kapitol został więc „zdobyty” bez użycia broni palnej, a 100 tysięcy współuczestników insurekcji nie zainteresowało się tym zwycięstwem i pozostawili zdobywców bez wsparcia. Wygrali insurekcyjną potyczkę, postraszyli polityków, którzy zlekceważyli głos tych, którym mają służyć, a potem zbiorowo machnęli ręką i uznali to wszystko za wystarczające zwycięstwo „insurekcji”.
To kłamstwo językowe jest śmieszne, ale charakterystyczne dla lewackiego języka, który na chwilę zapanuje teraz w USA, gdy ton nadaje żałosna postać Nancy Pelosi, jako przewodnicząca większości w Izbie Reprezentantów. Znacznie mniej śmieszne jest wsparcie Demokratów dla bojówek Antify i BLM, które latem, przez miesiąc siały prawdziwie barbarzyńskie spustoszenie i wymierne szkody w amerykańskich miastach. Ci terroryści stosują prawdziwą przemoc, na skalę absolutnie nieporównywalną z protestem uczestników „insurekcji”. Już teraz dali o sobie znać w Portland, a ich niszczycielska siła nie będzie okiełznana przez jakiekolwiek polityczne działania, bo jest skierowana jednoznacznie przeciw całemu krajowi o nazwie USA. Wcześniejsze wypowiedzi aktualnej wiceprezydent Kamali Harris usprawiedliwiające barbarzyńców i wprost zachęcające do kontynuacji zamieszek, wskazują, że to są także jej bojówki i słowa te powinny już teraz postawić ją w stan oskarżenia.
Nie pokładałbym wielkich nadziei, że naród („We the people”) odzyska kontrolę nad własnym krajem przez wygranie wyborów za kolejne dwa i cztery lata. Jeśli wynik wyborczy w 2020 został sfałszowany, a ta prawda się rozmyje, fałszerzom ujdzie na sucho i nigdy nie zostanie do końca wyjaśniona, to kolejne wybory też będą sfałszowane. Nie wiem jak Amerykanie dadzą sobie z tym radę, ale wiem, że jeśli nie będzie innego sposobu, to świat niechybnie zobaczy, czym jest prawdziwa, zwycięska insurekcja. Tadeusz Kościuszko, tym razem z nieba im znów pomoże.
Nie dziwię się więc, że oni się boją. Oni zawsze już będą się bali własnego narodu, zawsze będą za kolczastym drutem, ale nie zawsze będzie ich chronić gwardia narodowa. God bless USA!
Jestem emerytowanym profesorem w dziedzinie fizyki jądrowej. Zawsze występuję pod własnym nazwiskiem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka