Jarosław jot-Drużycki Jarosław jot-Drużycki
117
BLOG

"Dziennik" († 3). Schlaf' in Ruhe...

Jarosław jot-Drużycki Jarosław jot-Drużycki Polityka Obserwuj notkę 6

Przy łożu schodzącego "Dziennika" nie milkną szepty wrogów i przyjaciół.
- Tak, tak - mówi Czytelnik - zawsze wyglądał mi na słabowitego. Chudzinka.
- Ale jakby jeszcze sobie zrobił badania fokusowe, to na pewno by nas wszystkich przeżył - dodaje Redaktor barwnego tygodnika, za którym stoi ten sam don padrone, co za leżącym w konwulsjach nieboszczykiem in spe.


"Dziennik" z trudem rozchyla usta
- O mein Gott... o kolera jass na... ja chczau lep jej robicz... a stala sze ono jak safsze... ou polnische Wirtschaft... von und zu Donnerwetter...
- Bitte, beunruihgen Sie sich nicht. Alles ist in Ordnung, proszę pana. Do najbliższego wydania dokładamy płytkę CeDe i szelki. We wtorek otwieracz do butelek, szwajnkę-skarbonkę i atlas samochodowy. We środę karty do skata, a we czwartek…
- A we czwartek na obiad tośmy jedli placki - podpowiada z piwnicznych czeluści duch Krzysztofa Litwina.
- Ja ja ja! A we czwartek książkę kucharską!

* * *

Od 2003 r. cała nadwiślańska inteligencja, niczym żydzi na Mesjasza, oczekiwała, kiedy to Herr Springer po polskiej edycji "Bilda", zechce nam uskutecznić polską (ale nie siermiężną) wersję dziennika "Die Welt". Między jednym piwkiem a drugim zastanawialiśmy się z kumplami czy hamburski potentat nie będzie miał cykora, by zmierzyć się z wszechwładną Agorą, a jednocześnie czy potrafi zaszczepić wśród polskich dziennikarzy i czytelników niemiecki model pisania, redagowania i wydawania prasy codziennej.

Już pojawienie się "Europy", nowego tygodniowego wcielenia dawnej "Res Publiki", bardziej jednakże zwróconej na prawo, było wydarzeniem bez precedensu. A największym majstersztykiem wydawcy było to, że periodyk, zmuszający do myślenia i refleksji dołączany był kostenlos do bulwarówki, której zarzucano ogłupianie Polaków (inna sprawa, że dodatek dostępny był jedynie w obecnej oraz dawnej stolicy kraju). Dość, że w medialnym światku zawrzało: Hannibal ante portas!

Redaktor nowego tygodnika, pan Robert Krasowski zaproszony pod koniec 2005 r. na wykład przez Warsztaty Analiz Socjologicznych, wszelkie pytania tyczące projektowanego dziennika Springera zbywał niezwykle udawanym zaskoczeniem. Cóż, pomyślałem wtedy, zapewne dziennik pański przyjdzie tak, jak złodziej w nocy; jak ów Kulturträger, który lubi pojawiać się znienacka, czasem pierwszego września, a czasem tuż po Wielkanocy…

Zaskoczeniem był sam tytuł. Prosty a dosadny. "Przyszliście Państwo po gazetę? Jest DZIENNIK". Po pierwszym numerze - euforia. Zaskoczeniem były też honoraria. Ile zarabiał redaktor - wiedziałem od znajomych, ile współpracownik - wystarczyło mi spojrzeć na stan własnego konta. To były zaprawdę dobre pieniądze, ale któż bogatemu zabroni? - jak mawia mój znajomy z osiedla. Gołym okiem było też widać, że pismo się rozwija i zgrabnie mości się na  rynku. No i łamie monopol na informację, na analizę i komentarz, ale przede wszystkim - na rząd dusz. I to było dobre.

Jednak już po trzech-czterech miesiącach, dokładnej daty przypomnieć sobie nie mogę, czar prysnął. Skończył się okres zakochania. Najpierw jakieś problemy z sobotnim magazynem, wekslowanie terminu premiery. Potem zaczęły się kurczyć honoraria. Zaczął mnie irytować przerysowany z "Die Welt" nagłówek: tak samo ujęta kula ziemska, ta sama czerń igrająca z błękitem na białym polu. A do tego ten trywialny spopularyzowany przez "Wyborczą" w 1989 r. format - tabloid (nota bene kiedy raz w Monachium kupiłem tabloidową edycją "Die Welt" -  "Welt Kompakt”, to miałem wrażenie, że dzierżę w ręku "Dziennik", tyle że po niemiecku). Wydawcy nie chciało się zaryzykować, by wejść na rynek z innym kalibrem, odróżniającym nowy tytuł od pozostałych, no może nie z gigantycznym broadsheetem, ale choćby berlinerem.

Springer po pierwszym sukcesie nie poszedł za ciosem i nie zaproponował wydania niedzielnego. Tu uwaga - sztandarowe dzienniki niemieckie jak "Frankfurter Allegemeine", "Süddeutsche Zeitung", ale nawet niektóre regionalne, czy wręcz lokalne jak "Lübecker Nachrichten" mają specjalne edycje na niedziele, w których przeważa publicystyka - reportaż, komentarz, esej i felieton. Tytuł gazety pozostaje bez zmian, a jedynie poniżej jest dopisek "am Sonntag". Przepraszam, czepiam się - to moja idee fix, by dziennik rzeczywiście ukazywał się codziennie, czyli i w niedzielę, ech…

Z wielkim natomiast zdziwieniem skonstatowałem, że "Dziennik" nie sili się na wydania lokalne poza dodatkiem warszawskim. [Okrutna centralizacja Rzplitej sugeruje wszem i wobec, że tylko w stolycy czytać umieją. Siedzę-ci ja teraz na prowincji i pod przysięgą rzeknę, że tu czytają zdecydowanie lepiej.] A przecież, po pierwsze, czołowy konkurent miał (i ma) bardzo dobrze rozbudowane wydania lokalne, po drugie tylko ludzie spoza branży mogli nie dostrzegać, że Verlagsgruppe Passau (występujący pod nickiem Polskapresse) bezpardonowo monopolizuje rynek mediów regionalnych, przejmuje wszystkie codzienne tytuły ukazujące się w danym województwie i tworzy na ich bazie jeden jedyny tytuł (ale to jest temat na osobny felieton i na donos do CBA); po trzecie wreszcie - należący do tego samego wydawcy "Fakt" drukował (i drukuje) lokalne kolumny. A "Dziennik" co? z nieprawego łoża? Dość, że kupując gazetę już kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy nie miałem informacji, ani o tym co się dzieje w stolicy, ani co się wydarzyło w danym regionie. Wydawca potraktował swoich czytelników spoza aglomeracji warszawskiej per noga. No i dopuszczał (podpuszczał?), że będą kupowali jeszcze inną gazetę, ale spoza jego koncernu.

Kolejna sprawa to wiadomości zagraniczne. Nie masz obecnie u nasz gazety, która potrafiła by przełamać tę dziwaczną manierę przekazywania informacji ze świata. Wszystkie trzy tytuły piszą to samo i tak samo z tych samych miejsc. A Afryka, ta Czarna i ta Północna, Azja Mniejsza i Daleka, ale nawet tak egzotyczne krainy jak Litwa, Łotwa, Republika Czeska, Słowacja, Węgry czy Rumunia pojawiają się li tylko w kontekście kryzysowym (wypadek, wybory, zamach, pobicie obywateli Rzplitej, klęska żywiołowa, syfilis, grypa, katar). Brakuje mi na polskim rynku gazety na miarę szwajcarskiego "Neue Zürcher Zeitung", gdzie na ośmiu (sic!) kolumnach formatu zbliżonego do berlinera czytelnik ma do dyspozycji przegląd wiadomości z całego świata, informacje, omówienia, komentarze, analizy. I się czuje wtedy, że nasza planeta zaiste jest okrągła. Ale i tu "Dziennik" (piszę "Dziennik", choć myślę wydawca) nie chciał podejmować ryzyka. Pisać o Afganistanie i Iraku, gdzie są polskie interesy to nie sztuka. Ale korespondencje z Wybrzeża Kości Słoniowej, czy analiza obecnej sytuacji politycznej w Maroku to byłby hardcore.

No i ostatnia kwestia, z tych wybiórczo (he he he) przez mnie podjętych - gad-że-ci-ki. Pamiętam jak podczas nadwiślańskiej imprezki w kwietniu 2007 r. z okazji pierwszej rocznicy powstania "Dziennika" redaktor Krasowski buńczucznie głosił, że taka "Wyborcza", coby się sprzedać, to musi być dodatkiem do płyt, noży kuchennych, książek i wigilijnego sianka. Ale w tym samym czasie kierowany przezeń dziennik wchodził w tę samą koleinę: 25-lecie listy przebojów Trójki, międzywojenne komedie, mapa radarów etc.

* * *

Przed domem konającego kłębią się tłumy. Nikt nie wierzy, że to już koniec
- Gott erhalte, Gott beschütze, unser "Dziennik", uns're Macht...
Przechadzam się wśród gawiedzi i - prędzej czy później musiał pojawić się wątek osobisty, jak w każdej pogrzebowej mowie - mógłbym być właściwie w tej chwili przepojony rozkosznym uczuciem Schadendreude (wspomniałem wszak, że byłem jawnym i w miarę opłacanym współpracownikiem koncernu Springera - ówczesne, te bardziej celne felietony bez redakcyjnych skrótów zamieszczam po raz wtóry na linkach Salonu24), bo nie potrafię jakoś zapomnieć jednej z redaktorek, której cyklicznie posyłałem teksty i która za każdem razem wychwalała je pod niebiosa, jakbym był przynajmniej inkarnacją Bolesława Prusa. Ale nie potrafiła mi powiedzieć otwarcie, że wydawca nie ma kasy, że nie może mnie drukować, że czas zakończyć współpracę, a wiedziała, że moja ówczesna sytuacja była nie do pozazdroszczenia.

Ale nie chcę przez pryzmat własnych porachunków obrzucać błotem całą redakcję, wszystkich dziennik-arzy. Cholernie żałuję, że ten projekt nie wypalił, mimo zebrania pod jednym sztandarem tylu wspaniałych publicystów, choć - moim zdaniem - stało się to również na własne życzenie wydawcy. Bo naiwnie sobie myślałem, że jeśli ktoś potrafi do bulwarowej gazetki, gdzie na ostatniej stronie apetyczna dziewuszka odsłania swe sympatyczne kształty (lub odwrotnie), dokładać tygodnik z esejami Habermasa, Kołakowskiego, Króla, Legutki i Matyi to znaczy, że je chłop z jajami, chociaż Niemiec. Ale przeliczyłem się. Widać Niemiec jak żartuje, to żartuje na poważnie, nicht wahr? Schlaf' also in Ruhe, Herr "Dziennik". I tak byłeś o NIEBO lepszy od Wołkowego "Życia", ale to już całkiem inna historya...

Wtrynia swe trzy grosze od 26 maja 2009 r. "Hospicjum Zaolzie" - rzecz o umieraniu polskości na zachodnim brzegu Olzy Wydawnictwo Beskidy, Wędrynia 2014 Teksty rozproszone (w sieci) Kogo mierzi Księstwo Cieszyńskie. W poszukiwaniu istoty bycia "stela" (Dziennik Zachodni) Mocne uderzenie (obrazki z Wileńszczyzny) (zw.lt) Wraca sprawa Zaolzia (Rzeczpospolita) Cień Czarnej Julki (gazetacodzienna.pl)   Lubczasopismo   Sympatie

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Polityka