Rozmawiałem przez telefon. Pilna i ważna rozmowa o wyjeździe do Antwerpii. Byłem tak pochłonięty rozmową, że zapomniałem o Bożym świecie. Rozmowa o terminie, rozmowa o celu podróży, rozmowa o najważniejszych w tamtej chwili, momencie, dniu, miesiącu, roku: tysiącu i jednym szczegółach.
W pokoju był mój syn, jego mama i mama jego mamy. Nikt więcej. Zaaferowany zapomniałem, że są. Bo przecież wszystko inne było ważne. Rozmawiałem o bardzo ważnych sprawach. Nagle usłyszałem straszny krzyk mamy mojego syna i jej mamy. Na początku tak jak zza bardzo grubej, szklanej, nie wiem czemu: szklanej ściany. Krzyk wzmagał się, a ja wyrwany z konwersacji na początku zły, zdumiony, rozkojarzony, rozglądałem się dookoła, aby dojść do tego, co się dzieje.
Kobiety stały jak sparaliżowane pod ścianą chyba, a może rwały włosy z głowy, z przerażenia i niemocy własnej. Myślałem, że oszalały. I krzyczały strasznym głosem, zawodziły płacząc, wyły wręcz jak zranione zwierzęta. A ja osłupiały i ogłupiały. Jak opowiedzieć to wszystko obrazowo, filmowo, stop- klatkami? Nie jest to możliwe i umysł człowieka oszczędza go nie dając szczegółów zapamiętać.
I zobaczyłem. Syn mój stał na tapczanie wyprężony na baczność, a może jeszcze bardziej napięty, aż odchylił się do tyłu, machał swoimi rękoma czteroletniego dziecka, jak skrzydłami, oczy ogromne do nieprzytomności, wyrzucone z orbit w strasznego wysiłku stanie… Usiłował łapać powietrze, ale mowy o tym nie było i szans na to nie miał żadnych, przerażony do nieprzytomności i nieprzytomny z oszołomienia dotąd mu nieznanego, nie wydawał żadnego dźwięku, tylko jak oniemiały stał w udręce okropniejszej niż wszystko co okropne jest.
Cały czas, nigdy tego w ostrości obrazu i dżwięków wówczas słyszanych nie odtworzę, mój syn dusił się. Kobiety coś krzyczały płacząc, czy płakały krzycząc, że telefonować trzeba na pogotowie ratunkowe, że ratować trzeba dziecko, bo zadławiło się cukierkiem – kulką, lusterkiem czaru o rajskim smaku. Mój synek, wtedy gdy ja rozmawiałem o sprawach niezwykłej wagi, najważniejszych, terminach, celach, szczegółach, on, tak po dziecięcemu podskakiwał sobie na tapczanie delektując się cukierkową kulką. I hop, hop, hop… Kulka o czarze lusterka i smaku rajskim wpadła do jego tchawicy i tam utkwiła. A skąd on, kilkuletni chłopiec miał wiedzieć, że stało się coś strasznego i że anatomia człowieka jest taka, a nie inna i udusić się może? Skąd miał to wszystko znać, gdy nie pojmował nawet, a może przede wszystkim znaczenia słowa śmierć?
Boże, umierałem z sekundy na sekundę, a nie mogłem umierać, bo synka mojego ratować musiałem, a sam struchlały w przerażeniu jego przerażeniem i cierpieniem, i wszystkim co w takim stanie człowieka zniewala, powala i odbiera mu zdolność do sensownego zachowywania się byłem jak skamieniała marionetka.
Kobiety wybiegły wzywać sąsiadkę, która mieszkała w pobliżu, bo pogotowie ratunkowe nie zdążyłoby synowi mojemu życia uratować. Czas, czas, czas… Zostałem sam na sam z moim synkiem patrzącym na mnie wzrokiem zza gęstniejącej mgły. Słyszałem, słyszałem, jak krzyczy do mnie: tato pomóż, ratuj, boję się, a nie wydawał żadnego głosu i ruszał się coraz wolniej, jego ciało wiotczało. Cukierek kulisty, gdy synek mój na początku usiłował łapczywie chwytać powietrze, coraz to bardziej wciskał się w jego tchawicę… To wszystko szybko trwało. Czas biegł innym torem i potokiem niż tak normalnie bieży. Tego nie można opisać ni opowiedzieć. Nie można! I rzeczy dzieją się ze świata tego i innych światów, czasoprzestrzeni, nie wiem jak to nazwać. Tam gdzie Bóg jest. Tu i tam.
Mój synek, Marcin, mój pierworodny, jedynak, ukochany odchodził z tego świata. Nie, nie mogłem na to pozwolić!. Chwyciłem go za nogi, zwisał głową swoją w dół, bezwładny, uderzałem w jego plecy drobne, bo dziecka plecy przecież, powtarzałem: niech wypadnie ten cukierek, oddychaj, oddychaj, oddychaj! I w plecy uderzałem, ciałem bezwładnym syna potrząsałem, on nie walczył, stawał się bezbronną, w śnie pogrążoną lalką, a synem moim był.
I przyszła taka chwila… Wiedziałem, że mogę się tylko z synem moim pożegnać. I protestowałem. Tak, krzyczałem w głębi duszy mojej: Boże, nie może on odejść, nie może tak się stać! Jednocześnie szeptałem w duszy do synka mojego słowa pożegnania, ale też prosiłem go, aby został, bo nie mogę bez niego żyć! I płakałem pewnie. I umierałem razem z nim. I już beznadzieja mnie całkowita ogarnęła. Przytulałem go. Wiem, że słyszałem jego głos. Inny był. Nie wydawał żadnego dźwięku. A słyszałem. Życia w nim nie czułem. Nic nie pamiętam. Zapadłem się w sobie.
Nagle ciało mojego synka poruszyło się. Głowa odchyliła się na bok. Z jego ust, łukiem jak pocisk wystrzelił cukierek kulisty… Nie wierzyłem. Chwila ciszy, która trwała wieczność. I najpierw cicho jak pisklę, a potem ze wszystkich sil, które w nim nie wiem jak przetrwały, zaniósł się płaczem, jak to niemowlaki po narodzeniu płaczą i powietrze haustami chwytał, chwytał, chwytał. Marcin. Żył.
Nic więcej nie napiszę. To wszystko było tylko we mnie wiele lat. Nic więcej. A tytuł niech zostanie taki jak jest. Dzień gorzkiego cukierka. Ma swoje znaczenie. Czasami stajemy przed życiem jak przed lustrem. Tak dobrze jest. To sygnał... Myśl słodka lub gorzka...
Lech Galicki