Dziennikarstwo to zawód, ale także powołanie. Tak właśnie myślał Krzysztof, gdy rozpoczynał pracę w szczecińskim, regionalnym tygodniku MiZ. Była połowa lat osiemdziesiątych. Od dziecka z zapałem czytał książki, namiętnie pisał wiersze i opowiadania. Teraz został zauważony. Zaproponowano mu etat w redakcji i kariera żurnalisty stała przed nim otworem. Najpierw rok aplikacji. Na wizytówki z napisem „dziennikarz" długo musiał czekać, bo przecież w rzeczywistości nim nie był. Do pracy zabrał się z wigorem: reportaż, wywiad, felieton, znów reportaż.
Zachłysnął się radością pisania. Sam szukał tematów, nie czekał, aż ktoś je mu narzuci. Pewnego dnia usłyszał o lekarzu, wybitnym specjaliście medycyny morskiej i tropikalnej, a na dodatek znakomitym lotniku. Nikt o nim do tej pory nie pisał. Gdy telefonicznie umawiał się na rozmowę, usłyszał w głosie doktora W. zdumienie: „Pan rzeczywiście chce przeprowadzić ze mną wywiad?". Gdy już przekroczył próg jego mieszkania, wiele minut upłynęło, nim stopniały lody nieufności i dziwnej podejrzliwości gospodarza.
Krzysztof był zakłopotany, lecz nagle jak rwący potok popłynęła barwna opowieść doktora W. o zdobywaniu kolejnych stopni wtajemniczenia pilota, o wyprawach do Afryki na akcje agrotechniczne, a nawet o czasach, gdy pełnił funkcję lekarza w Trypolisie i obsługiwał między innymi pielgrzymki do Mekki. Dziwne, że tak doskonały specjalista był tylko jednym z wielu lekarzy na nabrzeżu szczecińskiego portu.
Dziennikarz wszystko zanotował, wypożyczył zdjęcia przedstawiające doktora W. w niezwykłych sytuacjach i serdecznie żegnany poszedł do domu. Był wieczór. 1987 rok. Nad ranem brutalnie wyciągnięto go z łóżka, a potem wystraszony i ogłupiały oczekiwał na przesłuchanie w lustrzanej poczekalni budynku przy ul. Małopolskiej. Oficer SB („Zajmuję się dziennikarzami i wszystko o was, a szczególnie o panu, wiem,,) zapytał na początku, dlaczego Krzysztof, żurnalista ze świetlaną przyszłością, przeprowadza wywiady i chce tym samym popularyzować na łamach prasy tak szkodliwe społecznie jednostki, jak doktor W. Potem wiele godzin: przesłuchanie, przerwy, nakłanianie do współpracy, przerwa, wypytywanie o nastroje w redakcji. „No przecież X i Y donoszą nam o wszystkim, o pańskim naczelnym, pańskich kolegach, panu... i portierze też". W hotelu Neptun w Szczecinie ( uwaga- patrz Aneks), w specjalnym pokoju, zapewne naszpikowanym mikrofonami funkcjonariusz pocił się nad nakłanianiem Krzysztofa do donoszenia na kolegów. „Oni nie są warci lojalności" – mówił. Na próżno. Choć sparaliżowany strachem, nie wyraził jednak zgody. Tylko, bo inaczej nie będziemy się patyczkować ( sic!) - zobowiązanie, że nikogo nie poinformuje o przesłuchaniu i nakłanianiu do współpracy przez oficera Służby Bezpieczeństwa.
Po powrocie do redakcji roztrzęsiony młody dziennikarz opowiedział (mimo zakazu) o całym zdarzeniu koledze, a ten z kolei powiadomił naczelnego. Szef docenił lojalność swego pracownika i uścisnął mu dłoń. Tekst o doktorze W., – jak się później okazało – działaczu opozycji, z powodu sprzeciwu Służby Bezpieczeństwa wydrukowano po kilkunastu miesiącach.
Nadszedł rok 1989. „Okrągły Stół". Wolność. Krzysztof wyjechał do innego miasta. Doktor W., były opozycjonista, został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Zdrowia. Krzysztof nie miał pracy. Gdy wrócił do Szczecina, w redakcji jednej z gazet usłyszał, że może bez obawy źle pisać o Kościele i nie musi autoryzować wywiadów. W drugiej brakowało etatów, w jeszcze innej pisano przede wszystkim o skandalach, a to nie było to, o co Krzysztofowi chodziło. Wizytówkę z napisem „dziennikarz" można zamówić w drukarni, chociażby dla kaprysu.
Doktor W. z wysokości swojego urzędu nigdy nie dowiedział się o perypetiach człowieka, z którym kiedyś w dramatycznych okolicznościach splątały się jego losy. Koledzy, którzy przed laty ściskali dłoń Krzysztofa, dziękując mu za lojalność – teraz ważni dziennikarze, naczelni, sekretarze: nie mają dla niego zbyt wiele czasu. Ot, tyle, aby coś obiecać. Oficer SB kusił: „Tam zazdroszczą, to nie koledzy, warto o nich nam opowiadać".
Jęknął dziennikarz na to wspomnienie i dziękował Bogu, że w paskudnych czasach nie został Judaszem ( ilu ich spotkał w dziennikarskim światku?). „Wczoraj to dzisiaj, tyle że wczoraj" – pisał Sławomir Mrożek, więc nie wiadomo. Być może to, co paskudne, jeszcze się nie skończyło.
Tekst - rozdział zawiera nieco zawoalowane, autobiograficzne fakty z książki: autor: Lech Galicki, tytuł: Sennik lunatyka, PoNaD, Szczecin 2000
Aneks.
Fragment artykułu: Ilu Tajnych „Gamesów” pracuje jeszcze w mediach? Czy Kurier Szczeciński jest wyjątkiem?
Napisane przez Głos Gminny 28 grudnia 2016 r.
Jak donosi „Gazeta Polska Codziennie” szczeciński dziennikarz K. był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa – jako T.W „Games”, co wynika z akt IPN.
Po 1989 roku atakował działaczy opozycji antykomunistycznej w swoich tekstach. K. dzisiaj jest publicystą „Kuriera Szczecińskiego”. Został pozyskany w 1987r. przez Służbę Bezpieczeństwa i zarejestrowany pod kryptonimem T.W. „Games”
Jak wynika z materiałów jego ambicją było i jest pozostanie dziennikarzem w pełnym wymiarze (…).
Pozytywny stosunek do naszej służby bez uprzedzeń, właściwie ocenia jej znaczenie i rolę w społeczeństwie, i funkcjonowaniu państwa – czytamy w dalszej części notatki.
Z materiałów można wywnioskować, że od samego początku współpracy miał być aktywnym współpracownikiem. W trakcie rozmowy werbunkowej w hotelu Neptun w Szczecinie, K. miał przekazać oficerowi SB pisemną informację o „nieetycznym zachowaniu się niektórych dziennikarzy”. Pełny etat, który był marzeniem K., otrzymał już po 1989 r. i zajął się w latach 90. atakowaniem i szkalowaniem działaczy opozycji antykomunistycznej i „Solidarności” (...).
rys.z Augustyn ski. eu
Komentarze