Zapłakana - (diary of life)
Wielkiemu Siewcy Gwiezdnego Pyłu, Którego ziemskie snu poletka, Słonecznikami porastają.
(lg)
Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. Bo przecież to, co usłyszałem, dotyczy lęku i nieuchronności przemijania. I choć na końcu drogi czeka światło, człowiek nie może pogodzić się z zimnem śmierci. Sonka nie może dać sobie rady. Ze sobą właśnie. I to jest najgorsze. Często traci poczucie rzeczywistości, a nastroje zmienia jak rękawiczki. Czarne, białe, depresja, euforia. Jej sny, to wielki koszmar i gdy budzi się w połowie nocy – nie wierzy, że to co śni nie jest prawdą. Te oczy wpatrzone w jej źrenice, te dłonie wiotkie i zimne, uparcie ściskające sowi puch. Sonka często płacze, jest drażliwa i nawet agresywna, zaś mąż i córka są coraz bardziej przygnębieni: – Nie chce się nam już tak żyć – mówią. Ach, Sonka, to przecież ty powinnaś im pokazać, że życie jest skarbem, do którego każdy człowiek lgnie, bo widziałaś życia gaśnięcie i byłaś tam, gdzie dociera niewielu. Gdy Sonka miała dwa lata, rodzice oddali ją na kilka miesięcy do dziadków. Tata przerabiał strych na mieszkanie, zakładał ogrzewanie, gdyż był uparty i postanowił, że sam stanie na swoim, bez pomocy rodziców. Cierpiała wtedy bardzo, bo brakowało jej matczynego ciepła i poczucia bezpieczeństwa w ramionach ojca. Przyjeżdżali do niej co tydzień, a ona i tak codziennie wieczorem słuchała, czy już idą po trzeszczących schodach. Bała się samotności i czuła się niepotrzebna. – Jestem sama, sama, sama – zawodziła pod puchową kołdrą.
Któregoś dnia dziadek krzątał się przy ulach. Okadzał pszczoły dymem, na głowie miał kapelusz z siatką i wyglądał bardzo tajemniczo. Sonka stała nie opodal i nagle zobaczyła lecącą wprost na nią brzęczącą kulę owadów. Myślała, że to muchy bawią się zapalczywie i chwyciła rój pszczół pełnymi garściami. Wiele już nie pamięta, tylko ukłucia bezlitosne, krzyk dziadka i lęk, który rozmył się w utracie świadomości. Zaniesiono ją do domu, tam rozebrano i położono na stole. Wyjmowano jedno żądło za drugim, a było ich mnóstwo. Powoli wróciła do zdrowia i rodzice zabrali ją do domu, bo uznali, że to znak z góry. – Ja zawsze byłam dzieckiem z kompleksami. Później już czułam, że jestem odrzucana przez każde środowisko. I na podwórku, i w szkole, i wszędzie. Może to były urojenia, może moja głupota. Wiedziałam, że ta niepotrzebna, odepchnięta – to ja. Rozumiesz ten stan ducha?
Rozpoczęła naukę w liceum. Mijał rok za rokiem, a ona była rozczarowana wszystkim i zniechęcona, bo czas umykał, zaś Sonka tkwiła w swoim szarym światku inności. I myślała, że tak będzie zawsze. I nie umiała płakać nad swoim losem. Ale zdarzyło się coś, co odmieniło jej życie. Było to w klasie maturalnej, zaraz po studniówce. Sonka dowiedziała się, że Adam, jej rówieśnik, który mieszkał w tym samym, co ona, domu, leży w szpitalu. Do tej pory mijali się tylko na korytarzu, gdyż byli sobie jakoś obcy. On często urządzał prywatki, na które przychodziło mnóstwo znajomych i adapter huczał wtedy na cały regulator, a podchmielone głosy burzyły nocny spokój. Dom, w którym Sonka mieszkała, nie był duży – ot, taka mała kamienica. Pani doktor z pierwszego piętra, gdy tylko ktoś z sąsiadów zachorował, pierwsza spieszyła z pomocą. Do niej więc udała się z pytaniem o stan zdrowia Adama. Chciała go też odwiedzić. Usłyszała: – Ależ dziewczynko, nie przesadzaj, on jest już w takim stanie, po operacji, on jak takie zwierzątko leży i nie wiadomo, pożyje miesiąc albo dwa. Lepiej zaoszczędź sobie stresów.
Sonka nie wiedziała, czy to żart, czy prawda, tylko ogarnął ją tak dziwny paraliż, że słowa nie mogła powiedzieć. Adam miał raka mózgu i jego czaszkę poddano trepanacji.
– Adam był okazem zdrowia. Wysportowany, wysoki, ładnie umięśniony. Trenował podobno judo i jeździł na obozy. Na jego widok każdej dziewczynie mogło mocniej zabić serce.Od jego młodszego brata usłyszała, że wszystko zaczęło się, gdy mama przygotowała Adamowi śniadanie, a on za każdym razem wymiotował. Poszedł więc do lekarza, ale okazało się, że to nie grypa. Potem neurolog natychmiast skierował go do szpitala. A tam – szybko uwinęli się z operacją. – Pamiętam, że mój tata pojechał w niedzielę na oddział okulistyki Akademii Medycznej, bo bardzo bolało go oko. Piętro niżej mieścił się oddział onkologii. Jej tata mówił: – „Akurat przypomniałem sobie, że tam leży Adam i poszedłem go odwiedzić”. Nie mógł poznać Adama, bo pamiętał młodzieńca, a zobaczył starca. Mówił: – „Adaś” a nigdy się tak do niego nie zwracał, bo ganił go za to, że na klatce schodowej hałasował za stu. A wtedy powiedział: – „Adaś, poznajesz mnie?” Nie usłyszał odpowiedzi, tylko chłopiec ledwo co uniósł powieki. Ojciec próbował z nim rozmawiać, ale łzy stanęły mu w oczach i głos uwiązł w gardle. A gdy chciał odchodzić – zobaczył uniesioną i drżącą rękę Adama. Sonka postanowiła pójść do szpitala. Następnego dnia rano była już pewna, że nie może go zostawić, bo dowiedziała się także, że wszyscy przyjaciele, którzy tłumnie przychodzili do zdrowego Adama, o Adamie chorym zapomnieli zupełnie. Przygotowała się do tej wizyty, kupiła soki, owoce i poszła do szpitala. Weszła do izolatki: Adam nie mówił, nie ruszał się. Leżał i oczy miał wlepione w sufit. Przychodziła do niego coraz częściej. W końcu codziennie. Lekarze i pielęgniarki nie pytali o nic, bo myśleli pewnie, że jest jego dziewczyną. A jej było obojętne, co o niej myślą. Czuła, że dla Adama jej wizyty są szczęściem i pewnie nadzieją. Czuła to. Czasem twarz wytarła mu mokrym ręcznikiem, czasem delikatnie poprawiła poduszkę, ale nie mogła znieść tego, że uporczywie wpatruje się w jej oczy. Czuła, iż rozmawia z nią bez słów, bez gestów, gdzieś w ciszy. Jego stan się pogarszał, ale oczy miały w sobie blask życia. Pewnego dnia zauważyła, że na jednym z zębów Adama zrobiła się plamka. – Boże, to już się zaczyna – pomyślała. Chudł straszliwie i kurczył się. Już tam same kości leżały, a już na zębach pojawił się rój czarnych plamek. Któregoś dnia, gdy wychodziła do szpitala, pomyślała, iż skoro nic do picia, ani pożywienia zanieść mu nie może, to znajdzie coś takiego, żeby miał tylko od niej. Rozejrzała się dookoła. Niedawno kupiła maskotkę – małą, puszystą sowę. Takie podłużne futerko, które bez trudu będzie mógł trzymać w dłoni i czuć jej – Sonki –obecność. Gdy weszła do szpitalnego pokoiku, starała się być szczególnie pogodna. Zauważyła, że Adam dziwnie się uaktywnił i aż uszy nastroszył. Rozchyliła mu palce i w dłoń włożyła futrzanego maszkarona. Potem zacisnęła swoją dłoń na jego dłoni i uniosła rękę do góry, tak, aby mógł zobaczyć, co trzyma. Nie chciał tej ręki cofnąć. Już następnego dnia dowiedziała się od pielęgniarek, że ordynator zrobił im awanturę. Ale mówiły o tym z wyrzutem i uśmiechem zarazem. Chciały mu tę sowę odebrać na chwilę i umyć rękę. Gdy tłumaczyły, żeby otworzył dłoń – rzucał się na łóżku i wpadł w... histerię. Wył, bo inaczej nie umiał wykrzyczeć swojego protestu. Potem dały mu spokój. I tak zostało już do końca. – Zawsze, gdy szłam do szpitala, wstępowałam do kościoła. I wiesz – modliłam się bardzo. Tak jak nigdy w życiu. Nawet śluby składałam, zęby tylko on wyzdrowiał. Żeby tylko wyzdrowiał. Nadszedł piątek. W pokoju Adama było dużo ludzi. Przyszła matka, przyszedł brat i koledzy też znaleźli czas dla niego czas. Sonka się przestraszyła. Zawsze była tutaj sama, więc teraz chciała uciec. Lecz przemogła lęk i weszła między nich. Adam wyglądał bardzo źle. Był przykryty tylko prześcieradłem. Przyszła pielęgniarka, wyprosiła wszystkich z pokoju i podłączyła kroplówkę, a siostry zaczęły nosić lód i okładać nim Adama. Jedna z nich poprosiła Sonkę o pomoc. I przez to pomaganie została w pokoju. Widziała, jak chłodzą biedne dało, życia w nim jeszcze szukając, a on oczy miał zamknięte, tylko maskotkę ściskał w dłoni – sowę puszystą. Nagle wzdrygnął się, uniósł powieki i spojrzał w oczy Sonki tak głęboko, tak czytelnie, jakby wszystko, co się w nim jeszcze tliło, chciał jej zostawić. Wieczorem matka Adama przyszła z wiadomością, że jej syn umarł. I rozpaczała. I mówiła, że sowę od pani Soni, to Adaś tak ściskał w ostatnich minutach cierpienia, jakby cały ból w nią chciał przelać – i łzy może też. Pochowano go z tą sową, bo inaczej przecież nie można. Minęło wiele lat. Sonka nie chce już o tym wszystkim pamiętać, lecz pamięta. Jej sny, to koszmar. Gdy budzi się – nie wierzy, że to wszystko się zdarzyło: sen koszmarny, samotność, i rój pszczół kąśliwy, cierpienie milczące i sowa puszysta, w dłoni zamknięta. Płacze więc, bo widziała życie gasnące i była tam, gdzie niewielu być umie. A i wie Sonka , że Adam żyje, nie tylko w jej pamięci. Po prostu jest. Jest. Zza czarnej kurtyny chmur wystrzelił promień Słońca. A wiatr pochylił korony drzew.
Ciężkie krople deszczu delikatnie rosiły ziemię.
Tekst oparty na faktach.
Lech Galicki
Komentarze