mediatem.com
Benjamin X marzył teraz wyłącznie o porządnym, twardym śnie. Nieprzytomnym ze zmęczenia i podniecenia wzrokiem wodził po laboratorium. I na nowo rozpoczynał szaleńcze ewolucje wśród brzękliwych probówek i pipetek.
Gdzieś poza pracownią Benjamina czas napędzał zegarki goniących do biur, podstarzałych i wymiętych przez strumień przemijania urzędników i innych szarych ludzi. Dla Benjamina już od paru miesięcy istniała godzina z e r o. Gdy elektroniczna macica, brzemienna zarodkiem jego dokładnej kopii rozpoczęła macierzyńską hodowlę reinkarnacyjnego pędu, był już spokojny. Lubił miarowy i postękujący oddech komputerowej wylęgarni.
- Mamusiu - mówił do niej pieszczotliwie. Wiedział, że to właśnie ona chroni dojrzewające tchnienie nowego, tak bliskiego mu istnienia. Drugie życie Benjamina X. Jeszcze trochę cierpliwości. Jedno nieudane, to zbyt mało. Szczególnie, gdy nieuchronnie dobiegało końca.
Nienawidził wspomnień. Chciał o wszystkim co było zapomnieć. Matki nie pamiętał. Tylko wysuszona na wiór oschłość ojca i przerażający go swym ogromem, zimny, wypełniony książkami, czasem nauki oraz samotnością dom rodzinny. Rezerwat niespełnienia. Czasami, odpoczywając od intensywnej lektury dzieł naukowych, czytał ukochany tomik wierszy matki. Tak właśnie, ze łzą w oku, mówiła mu o tej małej książeczce nieżyjąca już niania. A szczególnie jedna z poezji zatytułowana" Marzenia dróżki" go zaintrygowała.
Czytał:
Wiatr skrzepłą w żarze dżdżownicę praży,
Liszki szeleszczą w szaleńczym szoku,
A ty wędrujesz ścieżką co marzy,
By już zarosnąć w połowie roku,
Ona prowadzi do diabli wiedzą,
I ma powyżej uszu chodzenia,
Stóp ślady siadły na niej i siedzą,
Wracaj, uszanuj dróżki marzenia,
A kto ty jesteś w drodze bez celu,
Mój przyjacielu efemeryczny,
Twój los wspaniały, takich niewielu,
Czy prozaicznie jest on tragiczny?
Po co się włóczysz jak zmora senna,
Zostań gdzie jesteś i wrośnij w ziemię,
Pozycja twoja w drodze niezmienna,
A ta tu ścieżka nie bita w ciemię,
Wystraszy trzaskiem ostrych kamieni,
Uschnij, jak drzewo milcząc w pragnieniu,
Już wszystko szare, kiedyś w zieleni,
Nie krzycz, zatrzymaj twój czas w milczeniu,
Droga bez celu zaśnie w spokoju,
Znikną stóp ślady z jej prywatności,
Zwinie się w kłębek natura znoju,
A na bezgłosie spokój zagości.
- Ona prowadzi do diabli wiedzą - mruczał Benjamin strofy wiersza - Twój los wspaniały... Po co się włóczysz, jak zmora senna - powtarzał. Zatrzymaj twój czas w milczeniu - prychnął oburzony. Tak można bujać w obłokach. Poeci są niepoprawni - dokończył - Ja muszę wszystko zacząć od początku. Inaczej moja droga bez celu zaśnie...
Pamiętał swoje dzieciństwo. Wcześnie utracił matkę. Nie zaznał prawdziwej miłości. Nie wiedział czym jest czuły dotyk i dobre słowo. Dojrzewał w chropowatej rzeczywistości. Póki niania żyła odczuwał coś na podobieństwo potrzeby przebywania z drugą osobą. Ojciec pogrążył się najpierw w depresji, a potem wypowiedział wojnę całemu światu. Wyjeżdżał na długie miesiące do egzotycznych krajów. Podobno handlował bronią z rebeliantami w rozmaitych, odległych państwach. Potem wrócił, pił namiętnie absynt i narkotykami nie gardził, aby powoli odchodzić od zmysłów i bezpowrotnie zapominać kim i gdzie jest.
Benjamin był zawsze uważany w miasteczku za kogoś innego, nienormalnego, samotnika...
- Dziwak, biedny dziwak - mówili sąsiedzi.
- Wariat! - krzyczały dzieci wciskając złośliwie zapałki w przycisk dzwonka na drzwiach jego domu.
Pomysł przyszedł niespodziewanie. Oszukać śmierć, to nie lada gratka. Urodzić się na nowo, to więcej niż cud. Chciał za wszelką cenę przeżyć bezkarność moczenia pieluch, usłyszeć zawodzenie kołysanki... Wszystko dokładnie obmyślił. Odda swój klon bogatym i bezdzietnym Berliozom, a potem odejdzie tam, gdzie iść musi. Przygotowywał ampułkę z błyskawicznie działającą trucizną i dematerializujący ciało pokrowiec.
Potem prawdziwa rodzina i normalne życie. Później pierwsze miłostki. Nie znał ich jeszcze. Płochliwe spojrzenia panienek. Teraz już będzie wiedział co ma robić. W końcu w odpowiednim czasie żona i dzieci. Bardzo dużo dzieci. Kochał te myśli.
Benjamin X zamknął drzwi pracowni. A teraz spać. Klepnął z namaszczeniem różową i jędrną poduszkę. Osaczył go mrok dziwnego snu. Dławienie w gardle przyszło niespodziewanie. Niepokój. Po chwili jego ciało przeszył mrożący dreszcz. Zapadał się gdzieś w odległą przepaść. To znowu falował pod bielą sufitu. Granica czasoprzestrzeni rozstąpiła przed nim swe podwoje, jak pod błyskawicznym cięciem ostrza skalpela. Jakaś nachalna siła wypierała go bezpardonowo w długi, ciemny tunel.
Czuł ból kurczliwego parcia. Umieram - myślał przerażony bezgranicznie. Otaczała go pulsująca, oślizła sieć, która wchłaniała wszystko, czym Benjamin X był. Gdzieś na końcu mrocznej drogi pulsowało ostre i nieprzyjemne światło. Ktoś mocno chwycił jego głowę. -A, a, a ! - co mi robią?!!! Nie oddychał sparaliżowany strachem. I nagle te trzy, siarczyste uderzenia w drżący, nagi pośladek. No, tego już za wiele. Ryknął spazmatycznym płaczem.
- Gratuluję! Ma pan syna - usłyszał w oddali. I wtedy zobaczył. Jakiś mężczyzna, ściskając pięści wpatrywał się oschle - niewidzącym, beznamiętnym wzrokiem w pomarszczone ciało Benjamina X. Noworodka. Oseska. To był jego ojciec.
pinterest.com
Lech Galicki