Schyłkowa faza imprezy. W tle Simon i Garfunkel snują przebój szerzej znany jako "W Wysokich Andach Kondor Jajo Zniósł". Patrząc szklistym wzrokiem na nic konkretnego, a właściwie na przemijające życie, kolega deklaruje:
- Zawsze... zawsze chciałem tam pojechać.
- Ehe... - podtrzymujesz rozmowę, mrużąc lewe oko, a prawe przykładając do butelki z piwem, bo nabrałeś nagłej pewności, że na jej dnie hasa biała myszka - to znaczy gdzie?
- Noooo... Tam.
- Aha.. - zapada cisza.
Po pięciu minutach.
- Na jesieni może. Nie pada, dzieci w szkole.
- No. Super.
Do tego momentu akcja nie odbiega od standardu. Składają się nań: melancholia końca studiów/trzydziestych urodzin/czterdziestych urodzin, pragnienie wyjazdu na Kamczatkę/Madagaskar/diabli wiedzą jeszcze gdzie, no i finał w postaci kaca, bo przecież nie wyprawy na koniec świata.
Chyba, że trzy dni później zadzwoni telefon...
-Kupiłem! Piąty września, Berlin - Amsterdam - Lima. Przelej mi trzy dwieście.
-Ale że słucham, kto mówi i o czym.
-Ty, k-wa, nie rób sobie jaj - mówi kolega (właśnie pod poalkoholową chrypką rozpoznałeś jego głos) - umawialiśmy się, chciałeś, to kupiłem.
Gulp. Sytuacja zrobiła się poważna jak dziewiąty miesiąc.
I taka pozostaje, w rzeczy samej.
Here I am, bilet do Limy w ręku, świadectwo szczepienia na żółtą febrę w kieszeni. W perspektywie co najmniej miesięczny pobyt w Andach, chyba że na szlaku napotkamy oddział ludowej partyzantki i Ministerstwo wyśle po nas negocjatora Kuchciaka. Wtedy rzecz jasna pobyt się przedłuży.
Jakby tam być nie miało, już teraz mam spostrzeżenia, niestety - smutne.
Zważywszy na wspomnianą partyzantkę, świńską grypę, żółtą febrę, dengę i syfilis, które mogą udaremnić ewentualne notki z wycieczki, podzielę się nimi już teraz.
Wyjazd indywidualny z plecakiem nie umywa się do wycieczki z biura podróży. Samodzielne planowanie odziera wyjazd ze złudzeń. Mając być sam sobie biurem, pilotem i kucharzem z góry wiem np., że dżungla koło Quito jest taka sobie, że polecimy tam samolotem wyprodukowanym za wczesnego Jaruzelskiego, a po drodze nas okradną a może i zgwałcą, w każdym razie wg panikarskiego przewodnika Lonley Planet. Z biurem podróży nie miałbym o tym zielonego pojęcia, tylko radosne pstrykanie fotek.
Już Eklezjasta zauważył, że "kto przysparza wiedzy - przysparza i strapienia".
Odliczanie czas zacząć.
Inne tematy w dziale Rozmaitości