Za czasów pierwszej bańki internetowej pewna firma spożytkowała pieniądze pozyskane od inwestorów w najlepszy możliwy sposób i utworzyła sobie centrum szkoleniowe w ... Afryce Południowej.
Pola golfowe, safari, wino - nic tylko się szkolić. Psim swędem i mi się udało załapać na wyjazd tamże. Ze szkoleń niewiele co pamiętam, za to z wycieczek w busz prawie wszystko. Jak się spojrzy z bliska w oczy rozwydrzonemu słoniowi, agresywnej hienie, czy - nieprawdaż - lampartowi (ten akurat był spokojny) to spotkanie jakoś lepiej zapada w pamięć niż zajęcia w serwerowni.
W każdy poniedziałek opowiadaliśmy miejscowemu instruktorowi, jakiego zwierza namierzyliśmy w weekend, a on w zamian serwował nam mrożącą krew w żyłach, a w 100% prawdziwą historię z buszu. Np. o babce, która w podróż poślubną pojechała z mężem fotografować słonie, ale pierwszej nocy do obozu zakradł się lew ludojad i młoda małżonka w ciągu pół godziny została wdową, do tego kaleką.
Albo o zawodowym myśliwym, którego wypalił się zawodowo dosyć pechowo, bo w momencie kiedy szarżował na niego słoń. Chłopina odbezpieczył, wymierzył, ale spustu już nie nacisnął - ot, chwila refleksji, zawahania, kryzys wieku średniego chyba. Wdzięczne zwierzę urwało mu kłami głowę i machnęło pięćset metrów w busz.
Albo o innym profesjonale, który wyposażył czarnego pomocnika w rewolwer dla samoobrony.
Poszli w wysokie trawy dostrzelić lamparta. W wysokich trawach widzi się na dwa kroki, zanim myśliwy je zrobił, kot już na nim siedział. Na szczęście obok był pomocnik z rewolwerem, którego bębenek opróżnił, niestety po równo, w lamparta i pryncypała.
Afrykanin opowiedział nam parę tuzinów takich historii, a na koniec na tablicy zapisał tytuł książki, w której je przeczytał: "Śmierć w wysokich trawach". Przy okazji zakupu kindla próbowałem ją kupić/ukraść/pożyczyć w formie elektronicznej, niestety ten rodzaj literatury kompletnie nie ma wzięcia wśród ucyfrowionych czytelników ery Wodnika. Na tym etapie poszukiwań już jednak się zaciąłem i byłem gotów sprowadzać ją niechby w oprawie twardej za 70 funtów z wysyłką.
O dziwo, znalazła się krajowa księgarnia, która ściągnęła mi książkę za 70 peelenów i od paru dni z płonącymi uszami chłonę autentyczne horrory. Prawdopodobnie jestem jedynym polskim posiadaczem książki autorstwa P. H. Capsticka, myśliwego, który przekwalifikował się z maklera na Wall Street.
Cechą szczególną tej literatury, oprócz drastyczności nie ustępującej "Nocy żywych trupów" jest sumienna faktografia. Capstick nie pisze np. : "Parę lat wstecz jedna lwica zeżarła mi trzech turystów z Mławy, a jakbym jej nie puknął z fuzji, zeżarłaby i czwartego". Z każdym razem podaje miejsce, datę, istotne szczegóły (np. Stefana Kuszelaka kot wyszarpnął ze śpiwora, zagryzając szczęki na czaszce w najsłabszym miejscu za oczodołami) i przechodzi sam siebie opisując okolicznosci strzału: "sięgnąłem po gładkolufowy dryling Marx & Soehne, Lubeka, model 1932, załadowany dwiema 20-gramowymi brenekami".
Facet i jego temat są jeszcze bardziej oldskulowi niż serial "Mad Men", ale przecież nie do końca. Nawet dzisiaj, na całkiem eksponowane stanowiska wybierani są jegomoście patrzący na świat przez muszkę i szczerbinkę. Jeśli jednak któregoś dnia zły los skrzyżuje me drogi z Pierwszą Dwururką Rzeczpospolitej to ja będę tym, który opowie ciekawsze historie.

Inne tematy w dziale Rozmaitości