Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
6810
BLOG

Psy i fajerwerki, czyli twój problem to tylko twój problem

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Zwierzęta Obserwuj temat Obserwuj notkę 104
Ci, którzy domagają się, aby nie strzelać w Sylwestra, stoją na stanowisku, że rozwiązaniem ich prywatnego problemu ma być dotyczący wszystkich zakaz. To bardzo groźne podejście.

Lewica lubi walczyć z rzeczami, które sprawiają ludziom przyjemność, bo tak się nierzadko składa, że niosą one ze sobą pewne ryzyko. Fundamentalnym paradygmatem lewicy jest, że to nie człowiek ma o siebie zadbać sam, ale państwo o człowieka, a żeby o niego dobrze zadbać, musi mu odebrać trochę wolności (i jeszcze potem trochę, i znowu trochę więcej, i tak właściwie bez końca). Ta walka z przyjemnościami właściwie zawsze odbywa się pod hasłami, z którymi większości ludzi trudno się spierać, bo są tak sformułowane, żeby sprzeciw wobec nich wywoływał u przeciętnego odbiorcy poczucie winy: ratowanie planety, ratowanie zwierząt, ratowanie przyrody, ratowanie zdrowia i tak dalej. Na tym polega trik: uzasadnienie ma być tak szlachetne i wzniosłe, żeby każdego, kto się z daną propozycją nie zgadza, można było zacząć wytykać palcami jako nieczułego drania. A przecież większość nie chce być tak traktowana. Niby wszystko to wiadomo, niby jest to szyte bardzo grubymi nićmi, niby manipulacja jest absolutnie czytelna, a jednak wciąż na większość działa.

Jedną z tradycyjnych lewicowych obsesji jest ta dotycząca fajerwerków w Sylwestra. Głównym uzasadnieniem nie tylko apeli, żeby tej zabawy zaniechać, ale także o wprowadzenie całkowitego zakazu prywatnego używania fajerwerków, jest, że „cierpią zwierzęta”. Mowa jest przede wszystkim o psach i właśnie takiego rozczulającego pieska Lewica wstawiła na Twittera w ubiegłym roku (czyli dwa dni temu) do postu z apelem o niestrzelanie. Ale w dyskusjach mowa jest nie tylko o psach. Są też lamenty na temat kotów, ptaków (rzekomo ginących całymi stadami), wybudzających się ze snu zimowego jeży.

Fajerwerki są w Europie używane – po imporcie ze wschodu, gdzie zostały wynalezione najpewniej około II w. p.n.e. – od XIII w., zaś od wieku XV były standardowo stosowane dla uświetnienia różnego rodzaju uroczystości. Gdyby posiadały tak niszczącą siłę, jak dzisiaj chcą ich przeciwnicy, przez te kilkaset lat wskutek ich użycia powinien właściwie już nastąpić jakiś zwierzęcy Armagedon. Nic takiego się jednak nie stało.

Opisywane przez wrogów fajerwerków zjawiska, takie jak wybudzanie się zwierząt ze snu zimowego, być może faktycznie mają miejsce. Ale jaka jest ich skala, jakie są na to dowody i czy faktycznie takie wybudzenie powoduje jakiekolwiek realne szkody – tego nie wiemy.

Zwierzęta domowe, owszem, w części boją się hałasu, lecz absolutnie nie wszystkie. Nawet wśród psów reakcje są zróżnicowane. Niektóre chowają się do łazienki i trzęsą, a inne nie reagują wcale, a nawet wydają się skore do zabawy. Są rasy psów – przede wszystkim myśliwskie – które mają naturalne predyspozycje (wzmacniane czasem przez setki lat odpowiedniej hodowli) do odporności na huk. Z oczywistych powodów: pies, który pracuje na polowaniu, nie może panikować i kulić się przy każdym wystrzale. Przeciwnie: musi go to mobilizować do działania. A jako strzelec zapewniam, że wystrzał z broni palnej jest zdecydowanie głośniejszy niż wybuch nawet dużej petardy.

Jednak sprawa sporu o fajerwerki ma szerszy kontekst: to jeden z wielu przykładów szkodliwego i fałszywego podejścia o fatalnych konsekwencjach dla obywatelskiej wolności, w tym wolności słowa. Mówiąc najprościej, polega ono na upublicznieniu prywatnych problemów. Osoba, która ma problem związany z jakąś ludzką aktywnością – w tym wypadku problem z psem, który boi się wybuchów (czasami zresztą psa wcale nie ma, a sprzeciw wobec sztucznych ogni wynika z ideologicznego nastawienia, obrońcy zwierząt należą bowiem do najbardziej zapamiętałych fanatyków wśród różnych sekcji tzw. woke’izmu) – domaga się, żeby ten problem rozwiązać, wprowadzając zakazy lub nakazy dotykające wszystkich.

Inaczej mówiąc – rozwiązaniem czyjegoś prywatnego problemu ma być regulacja dotycząca każdego. Innym znakomitym tego przykładem jest nastawienie lewicy do sprzedaży alkoholu i wszelkie pomysły, zahaczające o prohibicję, których uzasadnieniem jest problem alkoholowy jakiejś części Polaków (oczywiście standardowo wyolbrzymiany). Radą na ten problem – abstrahując od jej nieskuteczności – ma być utrudnienie dostępu do alkoholu wszystkim, również tej ogromnej większości, która do alkoholików się nie zalicza.

Przy tym pojawia się nierzadko argumentacja, że coś „nie jest niezbędne”. Faktycznie – da się żyć bez fajerwerków, alkoholu, prywatnych samochodów, naturalnych futer czy papierosów. Rzecz w tym, że jeżeli zakres naszych swobód miałaby wyznaczać arbitralnie z konieczności definiowana (przez kogo? Jakiś Narodowy Komitet ds. Zbędności?) zbędność lub niezbędność jakiegoś towaru czy aktywności – znaleźlibyśmy się na prostej drodze do totalitaryzmu. W gruncie rzeczy bowiem za niezbędne można uznać jedynie najbardziej podstawowe potrzeby człowieka, które może przecież zaspokajać totalitarne państwo: rudymentarne pożywienie, skromne miejsce do spania… To można znaleźć nawet w więzieniu. Wolność nie bierze się z rozpoznania, że coś jest niezbędne lub zbędne, ale z przyrodzonego prawa człowieka do wolności, uznawanego przynajmniej formalnie za jedno z podstawowych praw w zachodniej sferze kulturowej (bo gdzie indziej już niekoniecznie). Zakorzenionego zresztą bardzo mocno w polskiej kulturze, choć we współczesnej Polsce jest to już raczej tylko pewien sztafaż, a nie realny czynnik, wpływający na ludzkie postawy.

Teoretycznie rzecz biorąc, gdyby konsekwentnie podążać opisywanym tu tropem myślenia, osoby nadwrażliwe na dźwięki – przypadłość ta nazywa się mizofinią – mogłyby zażądać, aby z publicznej przestrzeni wyeliminować wszelkie źródła hałasu w związku z ich przypadłością. Ludzie cierpiący na agorafobię mogliby się domagać, żeby w miastach zlikwidowano wszelkie większe otwarte przestrzenie. Dokładnie taki sam walor ma domaganie się, żeby w Sylwestra zaprzestać organizowania pokazów sztucznych ogni, bo w Polsce schronienie znaleźli ukraińscy uchodźcy, którym źle się to kojarzy. Wszystko to są problemy określonych grup osób i to te osoby mają sobie z nimi poradzić.

Tu trzeba poczynić kilka zastrzeżeń. Po pierwsze – jest różnica pomiędzy stanem epizodycznym a permanentnym. Stan permanentny to taki, gdy następuje stałe i uciążliwe naruszenie czyjejś przestrzeni (rozumianej umownie, niekoniecznie dosłownie). Na przykład, gdy planuje się budowę permanentnie hałaśliwej siłowni wiatrowej w bliskości zabudowań. Ale nawet to nie jest powodem, żeby z budowy siłowni wiatrowych całkowicie zrezygnować. (Nawiasem mówiąc, skrzydła wiatraków zabijają ptaki, lecz nie zdarzyło mi się słyszeć, aby zatwardziali animalsi żądali w związku z tym wyeliminowania siłowni wiatrowych z OŹE.)

Po drugie – jest zasadnicza różnica pomiędzy postulatem małej grupy, która domaga się trwałego wyeliminowania jakiegoś zjawiska, instytucji, aktywności ze sfery publicznej w imię swojego komfortu a sytuacją, kiedy to większość zmuszona jest oddawać swoją przestrzeń małej grupie dla jej przyjemności. Przykładem tej ostatniej sytuacji są masowe imprezy sportowe, zakłócające normalne funkcjonowanie dziesiątkom albo setkom tysięcy ludzi dla przyjemności paru tysięcy.

Po trzecie – i to jest zastrzeżenie najważniejsze – przy okazji takich sporów manipuluje się pojęciem wolności. Są tacy, którzy wolność interpretują nie jako brak ograniczeń, ale przeciwnie – właśnie jako ich istnienie pod warunkiem, że te ograniczenia są zgodne z ich preferencjami. W ten sposób, ich zdaniem, odpalanie fajerwerków jest ograniczeniem ich wolności „od hałasu”. Takie stanowisko wynika z niezrozumienia pojęcia wolności. Tak naprawdę nie chodzi o wolność „od czegoś”, bo jedynym, od czego wolność nas chroni, są właśnie ograniczenia – zakazy i nakazy. Twierdzenie, że ich wprowadzanie w jakikolwiek sposób zabezpiecza wolność, jest błędem w rozumowaniu. Jeśli te zakazy i nakazy służą jakiejś konkretnej grupie, to nie mamy do czynienia z żadnym wzmacnianiem wolności, tylko właśnie z jej ograniczaniem jedynie w imię interesu tej grupy. Mówiąc najprościej: ograniczenie wolności nigdy nie może być traktowane jako jej powiększenie – a tak właśnie rozumują wspomniane osoby. Co nie oznacza, że czasem, w razie braku innych możliwości, wolności na ogólnym poziomie nie można ograniczyć w imię dobra wspólnego. Musi się to jednak dziać jak najrzadziej, po bardzo głębokim rozważeniu kosztów oraz faktycznie – tylko dla dobra wspólnego, a nie dobrego samopoczucia jakiejś grupy.

Tu dochodzimy do sprawy wolności słowa. Identycznie błędne rozumowanie leży u podstaw terroryzującego dziś przestrzeń publicznej debaty „wolności od bycia obrażanym”. Dwa znane przykłady to używanie słów „Murzyn” czy zwrotu „na Ukrainie” (zamiast koślawego „w Ukrainie”). Zdaniem niektórych, wystarczy całkowicie subiektywne poczucie bycia urażonym poprzez jakiś zwrot, określenie, słowo, aby domagać się wyeliminowania tego słowa z języka. W ten sposób otwieramy jednak drogę do całkowicie uznaniowej cenzury: wystarczy, że jakaś grupa – oczywiście odpowiednio mocno usadowiona w establishmencie – zgłosi, że coś jej się nie podoba, aby uznać, że należy z tym słowem skończyć. Rzecz jasna kluczem jest tutaj, kto trzyma władzę nad językiem. To znaczy – kto ma moc wpływania na opinię publiczną i będzie chciał określone zmiany językowe przepychać. Nietrudno bowiem przewidzieć, że w jednych przypadkach okaże się, że owo subiektywne poczucie bycia urażonym przez bardzo niewielką grupę całkowicie wystarczy, żeby dokonać gwałtu na języku, a w innych przypadkach niewystarczająca będzie opinia nawet ogromnej liczby osób.

Dokładnie tak zadziałała Rada Języka Polskiego, tworząc swoją słynną rekomendację dotyczącą zwrotu „w Ukrainie”. W rekomendacji RJP powołała się na jakieś nieokreślone „uczucia” Ukraińców, po czym w odpowiedzi na przesłane przeze mnie pytanie jej przewodnicząca wyjaśniła, że RJP nie dysponuje żadnymi badaniami, które potwierdzałyby taki sentyment czy oczekiwanie. Odpowiadając zaś innej osobie, RJP przyznała, że kierowała się opinią jednej (!) ukraińskiej aktywistki.

Jeżeli zatem jakaś grupa ma problem, podstawową metodą jego rozwiązania nie może być ograniczanie swobody działania innym. Wracając do przykładu psów, które boją się hałasu: taki pies jest problemem jego właściciela. Właściciel, znając charakter swojego psiego przyjaciela, ma się nim zająć przez te pół godziny w roku: zamknąć w pomieszczeniu, gdzie jest ciszej, zająć zabawą, kupić u weterynarza środki uspokajające – nie zaś domagać się, żeby w imię komfortu psa zabronić setkom tysięcy ludzi sylwestrowej tradycji.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości