Lewica lubi walczyć z rzeczami, które sprawiają ludziom przyjemność, bo tak się nierzadko składa, że niosą one ze sobą pewne ryzyko. Fundamentalnym paradygmatem lewicy jest, że to nie człowiek ma o siebie zadbać sam, ale państwo o człowieka, a żeby o niego dobrze zadbać, musi mu odebrać trochę wolności (i jeszcze potem trochę, i znowu trochę więcej, i tak właściwie bez końca). Ta walka z przyjemnościami właściwie zawsze odbywa się pod hasłami, z którymi większości ludzi trudno się spierać, bo są tak sformułowane, żeby sprzeciw wobec nich wywoływał u przeciętnego odbiorcy poczucie winy: ratowanie planety, ratowanie zwierząt, ratowanie przyrody, ratowanie zdrowia i tak dalej. Na tym polega trik: uzasadnienie ma być tak szlachetne i wzniosłe, żeby każdego, kto się z daną propozycją nie zgadza, można było zacząć wytykać palcami jako nieczułego drania. A przecież większość nie chce być tak traktowana. Niby wszystko to wiadomo, niby jest to szyte bardzo grubymi nićmi, niby manipulacja jest absolutnie czytelna, a jednak wciąż na większość działa.
Jedną z tradycyjnych lewicowych obsesji jest ta dotycząca fajerwerków w Sylwestra. Głównym uzasadnieniem nie tylko apeli, żeby tej zabawy zaniechać, ale także o wprowadzenie całkowitego zakazu prywatnego używania fajerwerków, jest, że „cierpią zwierzęta”. Mowa jest przede wszystkim o psach i właśnie takiego rozczulającego pieska Lewica wstawiła na Twittera w ubiegłym roku (czyli dwa dni temu) do postu z apelem o niestrzelanie. Ale w dyskusjach mowa jest nie tylko o psach. Są też lamenty na temat kotów, ptaków (rzekomo ginących całymi stadami), wybudzających się ze snu zimowego jeży.
Fajerwerki są w Europie używane – po imporcie ze wschodu, gdzie zostały wynalezione najpewniej około II w. p.n.e. – od XIII w., zaś od wieku XV były standardowo stosowane dla uświetnienia różnego rodzaju uroczystości. Gdyby posiadały tak niszczącą siłę, jak dzisiaj chcą ich przeciwnicy, przez te kilkaset lat wskutek ich użycia powinien właściwie już nastąpić jakiś zwierzęcy Armagedon. Nic takiego się jednak nie stało.
Opisywane przez wrogów fajerwerków zjawiska, takie jak wybudzanie się zwierząt ze snu zimowego, być może faktycznie mają miejsce. Ale jaka jest ich skala, jakie są na to dowody i czy faktycznie takie wybudzenie powoduje jakiekolwiek realne szkody – tego nie wiemy.
Zwierzęta domowe, owszem, w części boją się hałasu, lecz absolutnie nie wszystkie. Nawet wśród psów reakcje są zróżnicowane. Niektóre chowają się do łazienki i trzęsą, a inne nie reagują wcale, a nawet wydają się skore do zabawy. Są rasy psów – przede wszystkim myśliwskie – które mają naturalne predyspozycje (wzmacniane czasem przez setki lat odpowiedniej hodowli) do odporności na huk. Z oczywistych powodów: pies, który pracuje na polowaniu, nie może panikować i kulić się przy każdym wystrzale. Przeciwnie: musi go to mobilizować do działania. A jako strzelec zapewniam, że wystrzał z broni palnej jest zdecydowanie głośniejszy niż wybuch nawet dużej petardy.
Jednak sprawa sporu o fajerwerki ma szerszy kontekst: to jeden z wielu przykładów szkodliwego i fałszywego podejścia o fatalnych konsekwencjach dla obywatelskiej wolności, w tym wolności słowa. Mówiąc najprościej, polega ono na upublicznieniu prywatnych problemów. Osoba, która ma problem związany z jakąś ludzką aktywnością – w tym wypadku problem z psem, który boi się wybuchów (czasami zresztą psa wcale nie ma, a sprzeciw wobec sztucznych ogni wynika z ideologicznego nastawienia, obrońcy zwierząt należą bowiem do najbardziej zapamiętałych fanatyków wśród różnych sekcji tzw. woke’izmu) – domaga się, żeby ten problem rozwiązać, wprowadzając zakazy lub nakazy dotykające wszystkich.
Inaczej mówiąc – rozwiązaniem czyjegoś prywatnego problemu ma być regulacja dotycząca każdego. Innym znakomitym tego przykładem jest nastawienie lewicy do sprzedaży alkoholu i wszelkie pomysły, zahaczające o prohibicję, których uzasadnieniem jest problem alkoholowy jakiejś części Polaków (oczywiście standardowo wyolbrzymiany). Radą na ten problem – abstrahując od jej nieskuteczności – ma być utrudnienie dostępu do alkoholu wszystkim, również tej ogromnej większości, która do alkoholików się nie zalicza.
Przy tym pojawia się nierzadko argumentacja, że coś „nie jest niezbędne”. Faktycznie – da się żyć bez fajerwerków, alkoholu, prywatnych samochodów, naturalnych futer czy papierosów. Rzecz w tym, że jeżeli zakres naszych swobód miałaby wyznaczać arbitralnie z konieczności definiowana (przez kogo? Jakiś Narodowy Komitet ds. Zbędności?) zbędność lub niezbędność jakiegoś towaru czy aktywności – znaleźlibyśmy się na prostej drodze do totalitaryzmu. W gruncie rzeczy bowiem za niezbędne można uznać jedynie najbardziej podstawowe potrzeby człowieka, które może przecież zaspokajać totalitarne państwo: rudymentarne pożywienie, skromne miejsce do spania… To można znaleźć nawet w więzieniu. Wolność nie bierze się z rozpoznania, że coś jest niezbędne lub zbędne, ale z przyrodzonego prawa człowieka do wolności, uznawanego przynajmniej formalnie za jedno z podstawowych praw w zachodniej sferze kulturowej (bo gdzie indziej już niekoniecznie). Zakorzenionego zresztą bardzo mocno w polskiej kulturze, choć we współczesnej Polsce jest to już raczej tylko pewien sztafaż, a nie realny czynnik, wpływający na ludzkie postawy.
Komentarze