W 1997 roku dwukrotnie byłem obserwatorem wyborów z ramienia OBWE: najpierw w Bośni i Hercegowinie, kilka miesięcy później w Republice Serbskiej (taka samozwańcza, autonomiczna jednostka wewnątrz BiH). To było jedno z najciekawszych życiowych doświadczeń: atmosfera przygody i politycznego napięcia, sceneria kraju ledwo dwa lata po zakończeniu wojny, z minami na poboczach i tysiącami domów porzuconych w trakcie budowy, ze śladami po kulach. Sarajewo odżywające i piękne, ale z wciąż zrujnowanymi wieżowcami. Co kilka kilometrów na drogach mijało się patrole SFOR-u w transporterach opancerzonych. IPTF jeździło wielkimi, białymi terenowymi toyotami. Lokale wyborcze odwiedzali co kilka godzin żołnierze SFOR-u w hummerach koloru khaki z karabinem maszynowym na dachu, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Mój lokal wyborczy mieścił się w niewykończonym domu kultury w górskiej wsi. Nie było drzwi, okien ani podłogi. Otwory okienne były zasłonięte folią z nadrukami UNICEF-u, u powały dyndała goła żarówka, stół z urną stał wprost na klepisku. Nie próbowałem nawet egzekwować nieżyciowego zakazu palenia w lokalu, ale wyegzekwowałem zakaz picia: powiedziałem, że nie wypłacę komisji diet, jeśli zobaczę, że ktoś ciągnie z butelki przed podliczeniem głosów.
W Republice Serbskiej w październiku było gorzej: kraj biedniejszy, ślady po wojnie poważniejsze, hotel bez ogrzewania. Za to komisja wyborcza była w całkiem wykończonej szkole. I tam pierwszy raz jadłem cevapcici w picie.
W Bośni i Hercegowinie oraz w Republice Serbskiej z całą pewnością obserwatorzy byli potrzebni. Nawet jeżeli nikt nie próbował fałszować wyników - ja o czymś takim w naszym okręgu nie słyszałem, w żadnym z tych dwóch krajów - to nasza obecność (w kretyńskich, żółtych czapeczkach z napisem „OSCE") dawała ludziom pewność, że ich głos coś znaczy. Że nie zniknie w koszu na śmieci.
Te obrazki stanęły mi przed oczami, gdy przeczytałem wczoraj, że Vaclav Havel uważa, że polskim wyborom powinni się przyglądać międzynarodowi obserwatorzy. Szanuję Havla (choć nie jest politykiem z mojej bajki), ale poczułem się, delikatnie mówiąc, dotknięty. Mogę kontestować rządy PiS, mogę się nie zgadzać z Braćmi i ich sposobem uprawiania polityki, ale nie przyłączę się do chóru wieszczącego uwiąd demokracji i jej zagrożenie. To rojenia. Być może uległ im Vaclav Havel. Być może wieści o sytuacji w Polsce docierają do niego poprzez jego ideowych przyjaciół, a ci widzą sytuację w kraju w wyjątkowo czarnych barwach.
Polacy doskonale są w stanie sami skontrolować stan swojej demokracji. Funkcjonują wszystkie jej organy i systemy kontrolne - od wolnych mediów, poprzez sądownictwo, na PKW i opozycji w parlamencie kończąc.
Havel powiada, że zaproszenie obserwatorów do siebie to żaden wstyd i że przecież my, Czesi i Polacy, jeździmy obserwować wybory gdzie indziej. Owszem - ja byłem w BiH. Wielu Polaków było dwa lata temu na Ukrainie, w warunkach, gdy autorytarny premier trząsł krajem, a bezwzględną walkę o wpływy toczyła Rosja. Niektórzy próbują być obserwatorami w kołchozowej satrapii na Białorusi. Polska jest w innej lidze. Czy Havel tego nie widzi? Stracił kontakt z rzeczywistością?
Jeśli u nas mają być obserwatorzy, to może dla odmiany Czesi zaproszą nas jako obserwatorów przy najbliższej okazji? Może wybierzmy się skontrolować wybory w Szwecji, Francji albo Włoszech? Bo zagrożenie dla demokracji tam i w Polsce jest dokładnie takie samo.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka