No i zaczęło się. W czasie kampanii trzeba będzie wytrzymać najbardziej irytujące wybuchy populizmu, powtarzając sobie z zaciśniętymi zębami, że to tylko przedwyborczy teatr.
PiS z natury rzeczy ma zacięcie populistyczne, jak każda partia o socjalistycznych przekonaniach społecznych (zwanych dziś dla niepoznaki programem „Polski solidarnej"). Populizm jest niejako zrośnięty z lewicowymi poglądami społeczno-gospodarczymi, ponieważ - w wielkim uproszczeniu - poglądy te zasadzają się na kilku fałszywych przekonaniach: że państwo musi dać i zapewnić i taki ma obowiązek; że jeśli się przegrywa, to z winy jakichś mitycznych złych i możnych, a nie własnej; że lepiej jest równo rozdysponować biedę, niż pozwolić się swobodnie bogacić tym, którzy to potrafią.
Pozostaje pytanie, czy populizmem są postulaty być może nawet zasadne, dotyczące np. tego, aby nikt nie miał nieoficjalnego immunitetu od ścigania przez wymiar sprawiedliwości, ale podawane w sposób tak skrajnie uproszczony, że kreujący fatalne emocje. Kwintesencją takiego sposobu mówienia było oświadczenie prezydenta sprzed mniej więcej tygodnia, że skończył się czas „Polski dla bogatych". Można to stwierdzenie oczywiście rozwijać i przeprowadzać jego egzegezę w taki sposób, żeby wykazać, że nie chodzi tutaj o jakąś nagonkę, ale po prostu o to, aby nikt z racji swoich pieniędzy nie był obdarzony wyjątkowymi przywilejami. Jednak elektorat, do którego te słowa są kierowane, żadnej egzegezy nie przeprowadza, ale rozumie je całkiem prosto. „Bogaty" to dla naprawdę ubogich, mających roszczeniową postawę, każdy, kto zarabia więcej niż oni, choćby zarabiał najuczciwiej na świecie, bez żadnych układów i tylko dzięki swoim talentom. „Koniec Polski dla bogatych" to dla takich osób komunikat całkiem prosty: bogatym trzeba zabrać, nam dać. I tyle, prosta sprawa. Skoro ktoś jest bogaty, to z definicji musiał kraść i należeć do tego, no, układu. Tak przecież mówią Bracia. I jeszcze mówią, że to przez tamtych my jesteśmy biedni.
PiS idzie wyraźnie tropem z poprzedniej kampanii - trudno mieć wątpliwości, słuchając wystąpień premiera i bliskich mu polityków. „Stajemy naprzeciw tych, którzy chronią przywileje" - opowiada Jarosław Kaczyński. Jakie przywileje? Jak chcą je chronić? Dlaczego? Kiedy i w jaki dokładnie sposób o tym mówili lub co dokładnie zrobili w tym kierunku? Nieważne, to już retoryka kampanii. I lud to kocha, bo niby czemu ktoś ma mieć jakieś przywileje? Lud nienawidzi tych wszystkich Kulczyków i Krauzech i PiS wyśmienicie zagra na tych emocjach, mając w dodatku jeszcze pod ręką konkretny casus. Nieważne, że wciąż prowizoryczny, nie wyjaśniony nawet w połowie, bez motywu i bez pokazania „układu" w takim sensie, o jakim mówił zawsze sam Kaczyński.
Oczywiście PiS napsuje przy okazji mnóstwo, podsycając roszczenia, pretensje, żale i przede wszystkim ugruntowując w swoich wyborcach przekonanie, że jeżeli sobie w nowej rzeczywistości nie radzą, to nie dlatego, że nie potrafią, tylko dlatego, że ci uprzywilejowani im nie pozwalają.
(Pamiętam doskonale, jak w czasie poprzedniej kampanii, gdy moje nastawienie do PiS-u początkowo wahało się od neutralnego do życzliwego, coraz bardziej łapałem się za głowę, słuchając kolejnych wystąpień JK, skonstruowanych wedle tego samego schematu: źli „możni", wstrętni liberałowie, obrzydliwi bogacze - wszyscy oni są winni krzywdzie prostego, uczciwego, ubogiego ludu. Ta kampanijna retoryka bardzo mnie raziła i nic się w tej kwestii nie zmieniło.)
Premier jako przykład strasznego zamachu na słuszne przywileje wsi podaje potencjalne próby likwidacji KRUS-u, zdając sobie przecież znakomicie sprawę, że to instytucja skrajnie patologiczna, nie mająca ze sprawiedliwym traktowaniem obywateli kompletnie nic wspólnego. Nieważne - lodówka doskonale się sprzedaje. (Nawiasem mówiąc, nie mogę strawić sposobu, w jaki Jarosław Kaczyński przemawia. Jest to sprawne i charyzmatyczne, ale naznaczone jakąś niepotrzebną agresywnością, grymasem, złością i w sumie daje efekt wręcz groteskowy - pisałem o tym ostatnio.)
Michał Kamiński zapowiada, że prezydent zawetuje każdą ustawę, przygotowaną przez PO, godzącą w interesy polskiej wsi. Innymi słowy, minister z Kancelarii Prezydenta zapowiada, że prezydent będzie bronił interesu kurczącej się grupy zawodowej nawet kosztem interesu innych Polaków. Jeśli myślimy np. o KRUS-ie , to przecież płacimy za niego wszyscy.
Platforma ma w tym pojedynku znacznie gorzej. Jest z definicji antypopulistyczna, choćby dlatego, że w sferze społeczno-gospodarczej jest liberalna, a coś takiego jak liberalny populizm nie istnieje. Stwierdzenie: „każdy odpowiada za siebie i musi o siebie dbać w warunkach gry fair i osobistej wolności" nie jest populizmem.
PO, o ile zamierza trzymać się swojej linii konsekwentnie, nie może przelicytować PiS-u w populistycznych odjazdach przedwyborczych i na razie nie mam pojęcia, jaki kierunek przybierze ich kampania. Dotychczas zdążyli zrobić rzecz wybitnie głupią, jaką było złożenie wniosków o wotum nieufności wobec każdego ministra z osobna. Nie wiem, jak zamierzają bronić wniosków o wotum nieufności wobec Grażyny Gęsickiej czy Kazimierza Ujazdowskiego - podobno mają wkrótce przedstawić uzasadnienia. Niepotrzebnie, za późno, kogo to obchodzi. Ta akcja, zresztą pięknie storpedowana przez Jarosława Kaczyńskiego, była przykładem koncepcyjnej pustki w Platformie. Teraz nie wystarczy być już tylko antyPiS-em, a Tuskowe „mogę być premierem" (w domyśle: „ale chcę być prezydentem") nie zastąpi programu. Być może PO jest skazana na porażkę z powodu swojej centrowości. Jedyny populizm, jaki Platforma może pokazać, to populizm antyPiS-owski, ale po tej stronie czyha LiD.
PiS brnie w najbardziej populistyczne hasła bez zmrużenia oka i żenady. Po pierwszych dniach kampanii widać, że nie cofnie się przed najdrastyczniejszymi uproszczeniami, niezależnie od kosztów, jakie to za sobą pociąga (a koszty społeczne zawsze są). Ciekawe, czy PO będzie w stanie przygotować jakąś dobrą, mocną odpowiedź. Na razie jestem ogromnie sceptyczny. Już zaczyna być widać, że JK jest w swoim żywiole, a platformowi liderzy jawią się przy nim jak niedołęgi.
Jeden cios, a może raczej prztyczek, Platforma PiS-owi wymierzyła: przejęła Antoniego Mężydłę. I tu ciekawostka z Chełmna, gdzie właśnie jestem - szyld przed biurem poselsko-senatorskim PiS:





Zdaje się, że jeszcze go nie uaktualniono.
Tylko znów - czy przejęcie Mężydły cokolwiek zmienia dla PO? Przekonani wyborcy PiS są całkowicie impregnowani na takie wydarzenia. Dla nich sprawa będzie jasna: Mężydło odszedł, znaczy - był niesłuszny, tak jak niesłuszni byli Marcinkiewicz, Meller, Sikorski. JK rzekł, sprawa zakończona. Przez odejście Mężydły PiS nikogo nie straci, natomiast oddając pierwsze miejsce na liście w Toruniu Annie Sobeckiej może nieco zyskać. (Osobiście zrozumiałbym Mężydłę, nawet gdyby głównym powodem jego odejścia był właśnie spór o miejsce na liście - zostać wypchniętym z listy przez kogoś takiego jak pani Sobecka to naprawdę despekt.)
Platforma natomiast, przygarniając byłego posła PiS, nic właściwie nie zyskuje. Kogo ma to przyciągnąć? Wyborców PiS - oczywiście nie, z przyczyn wyżej opisanych. Zatem może niezdecydowanych? Mężydło jest politykiem zbyt małego kalibru, żeby spowodować trzęsienie ziemi. Owszem, gdyby udało jej się odbić Borusewicza, to mógłby być jakiś poważniejszy cios. Odejście postaci tego formatu mogłoby dać części chwiejnych wyborców PiS do myślenia.
Na razie pewne jest jedno: czekają nas rytualne, populistyczne tańce i w tych wygibasach Jarosław Kaczyński jest właściwie bezkonkurencyjny.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka