Rozdmuchiwana na wszystkie sposoby i oczekiwana niczym paruzja debata okazała się wielkim, dętym bąblem. Byłaby niezła jako program satyryczny albo tokszoł, ale starciem „dwóch gigantów", jak to był uprzejmy określić na wstępie Ponton (którego wystąpienie było zresztą bardzo komiczne), nie była na pewno.
Ogądałem ją w zacnym towarzystwie Klubu Ronina (inicjatywy RAZ-a). Kiedy wszyscy siedzieli już w sali, gdzie stał przygotowany ekran i rzutnik, na podwyższenie, do prowadzącego spotkanie Rafała, wszedł Janusz Korwin-Mikke. „Czy po nas się oczekuje, że będziemy oglądali dyskusję tych dwóch panów?" - spytał. Gdy zaś uzyskał potwierdzenie, postukał się dłonią w czolo i oznajmił: „To ja wychodzę". Mogę teraz przyznać mu rację.
Sposób organizacji dyskusji miał być superprofesjonalny, a rezultat wyszedł groteskowo. Do prowadzenia debaty trzeba było zaangażować Stanisławę Ryster - ona by się najlepiej nadawała. Zresztą od razu stanęła mi przed oczami, gdy Joanna Wrześniewska rzekła: „Czytam pierwsze pytanie".
We wzajemnych odpowiedziach, pytaniach i ripostach można było się pogubić, schemat debaty był po kilkudziesięciu minutach już kompletnie nieczytelny, a każdy interesujący wątek, wymagający kontynuacji i wróżący w końcu ciekawe starcie, był gaszony w zarodku.
Z prowadzących dobrze wypadł tylko Krzysiek Skowroński. Stanowczy, kulturalny, nie robił z siebie gwiazdy, zadawał pytania dobrze dobrane dla obu stron, sam był na dalszym planie.
Joanna Wrześniewska - miła dziewczyna, ale zadanie chyba ją trochę przerosło.
Monika Olejnik była nieporozumieniem. Zaplątana w kolejności pytań i odpowiedzi, dorzucała własne komentarze, a pytania nie pozostawiały wątpliwości, po czyjej stronie jest jej sympatia. Kompletnie wyszła z roli, w jakiej powinna się trzymać.
Co do substancji - nie było żadnej. Ani Kwaśniewski, ani Kaczyński nie wyszli poza obręb doskonale znanych, wygłaszanych po tysiąckroć na wiecach i w wywiadach banałów, klisz i hasełek. Nie byli w stanie odpowiedzieć konkretnie na konkretne pytania Wrześniewskiej. Właściwie cała ich dyskusja mogłaby równie dobrze sprowadzić się do jednego zdania: „To ja mam rację". Gdyby chociaż odbywała się na lodowisku, gdzie dyskutujący musieliby w trakcie sporu wciąż kręcić piruety, albo gdyby ich zadaniem było jednoczesne podbijanie głową piłki, byłoby to może w jakimś stopniu zajmujące.
A tak? Trudno powiedzieć, który był bardziej banalny - czy Kwaśniewski, który wygłaszał gładkie zdania, jak żywcem wyjęte ze wstępniaka „GW" lub momentami z przemówienia na ostatnim plenum PZPR; czy Kaczyński, który prześlizgiwał się nad trudniejszymi kwestiami (zwłaszcza gospodarczymi), powtarzając w nieskończoność frazy typu „zwykli ludzie chcą tego i tamtego" lub wspierając się swoim ulubionym wytrychem, iż coś jest „oczywiste" (co słusznie wytknął mu Kwaśniewski). W każdym razie nie sposób się było dowiedzieć nic nowego, poznać choćby skrawka konkretu, ani od jednego, ani od drugiego. Banał gonił banał, hasełko goniło hasełko.
Pozostała więc warstwa wizerunkowa. Tutaj zwycięstwo Kaczyńskiego jest dla mnie oczywiste. W miarę trwania programu Kwaśniewski sprawiał wrażenie, jakby coraz bardziej tracił wigor, samokontrolę, luz. Kaczyński nie stracił ich ani na chwilę. Okazał się po raz kolejny mistrzem celnej i bolesnej riposty, wsadzając co i raz Kwaśniewskiemu ostre szpile. W tej konkurencji były prezydent nie miał szans z premierem.
Tylko że nie o to tu powinno chodzić. Wiem, prezentuję teraz idealistyczne podejście, ale szlag mnie trafia, że deklarujący chęć wytępienia śladów po komunie premier wchodzi w komitywę z najważniejszym tej postkomuny przedstawicielem, byle pognębić i odstawić na bok trudniejszego rywala. Że obaj odgrywają marnawe przedstawienie, z którego nic nie wynika. Że dyskusja o wizji Polski sprowadza się do oklepanych bon-motów i wzajemnych przytyków. I że obaj mają przy tym gęby pełne najwznioślejszych frazesów.
Jakie będą odczucia? Nietrudno zgadnąć: zwolennicy lewicy zawrzasną, że Kwaśniewski zgniótł Kaczyńskiego, a zwolennicy PiS obwieszczą wiekopomne zwycięstwo swojego lidera. Czy ktokolwiek rozsądny, a niezdecydowany mógł pod wpływem tego spektaklu wyrobić sobie opinię? Wątpię.
Choć może jednak tak: to był kabaret, a nie dyskusja o Polsce.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka