Pod moim poprzednim wpisem rozgorzała ciekawa dyskusja o wątku pobocznym, czyli fotoradarach i sposobach dyscyplinowania kierowców. Zostałem napadnięty za kwestionowanie przeze mnie zasadności montowania wielkiej liczby fotoradarów jako jakiś pirat drogowy, co jest o tyle zabawne, że gdy kiedyś, także w S24, wskazywałem na brak reakcji policji na niebezpieczne, codzienne zachowania kierowców, także zostałem napadnięty (i to chyba przez te same osoby) za zbytnią restrykcyjność.
Chcę raz i dobrze wyjaśnić mój pogląd na sprawę bezpieczeństwa na drogach, zwłaszcza że i ona stała się ostatnio problemem politycznym.
Przede wszystkim wychodzę z założenia, że sposoby zapobiegania wypadkom są zasadniczo dwa: poprawa infrastruktury drogowej i mądra prewencja, oparta także na groźbie kary wysokiej i nieuchronnej.
Myślę, że powiązanie stanu dróg z liczbą wypadków jest dość oczywiste i niczego udowadniać tu nie trzeba. Inaczej jedzie się po gładkiej, dwujezdniowej drodze, a inaczej po pofałdowanej, porytej dziurami drodze z jednią jezdnią i bez pobocza.
Co innego prewencja. Zwolennicy fotoradarów powiedzą, że to jest właśnie prewencja. Owszem, ale to nie takie proste. Prewencja ogólna ma miejsce wtedy, kiedy danemu działaniu się zapobiega, a nie wtedy, kiedy karze się za nie post factum. Warunkiem dobrego funkcjonowania prewencji w przypadku fotoradarów jest ich wyraźne oznaczenie. Ostatnio umieszczono kilka nowych fotoradarów (lub tylko skrzynek na nie) przy trasie katowickiej, którą często jeżdżę do Łodzi i te swoją funkcję spełniają dobrze, bo każdy jest z wyprzedzeniem oznaczony odpowiednią tablicą. Ale to wyjątek.
Stojący w krzakach patrol z radarem nie ma żadnej funkcji prewencyjnej, podobnie jak nie oznaczony fotoradar. Służy jedynie wyciąganiu pieniędzy.
Funkcję prewencyjną fotoradarów wzmocniłaby znacząco legalizacja i wręcz rozpropagowanie antyradarów. Antyradar ma bowiem to do siebie, że podaje sporo fałszywych alarmów, zatem skłania swojego posiadacza do częstszego zdejmowania nogi z gazu. Amerykańskie statystyki pokazują, że posiadacze antyradarów (w tych stanach, gdzie jest to legalne) powodują mniej wypadków. Tymczasem w Polsce policja konsekwentnie sprzeciwia się legalizacji tych urządzeń. Czemu? Tłumaczenie jest nielogiczne: bo gdy antyradar nic nie wskazuje, kierowca jedzie szybciej. Otóż bez antyradaru taki kierowca jechałby szybciej cały czas (zakładając, że fotoradary nie są oznaczone). A policji powinno chyba zależeć na tym, aby zwalniać możliwie często. Jak widać, jakoś nie zależy. Czemu? Prawdziwa odpowiedź jest prosta: kasa.
Jeśli zaś policja byłaby za oznaczaniem fotoradarów, to czym takie oznaczenie różni się od antyradaru?
Ja używam antyradaru od kilku lat na trasach poza miastem. Nie dlatego, żebym gnał na złamanie karku. Dlatego, że nie chcę się czuć jak frajer, a polska policja drogowa bardzo dba, żeby rozsądni i ostrożni kierowcy tak właśnie się czuli. Nie prowadzi bowiem niemal żadnej aktywnej prewencji poza mierzeniem prędkości. Prawdziwi drogowi bandyci, w przypadku których przekraczanie prędkości jest tylko jednym z wykroczeń, pozostają bezkarni. O tym niżej.
Dokładne przestrzeganie ograniczeń prędkości może być wręcz niebezpieczne. Sieć polskich dróg prowadzi w większości przez pojawiające się co i raz obszary zabudowane, gdzie dozwolona prędkość wynosi, jak wiadomo, 50 km/h. Taka została uchwalona za sprawą lobby „specjalistów" od ruchu drogowego, którego głównym mottem jest „im wolniej, tym bezpieczniej" i którzy, jak się wydaje, najchętniej w ogóle zlikwidowaliby samochody. Oczywiście jest to przepis w niemal 100 procentach martwy. I bardzo dobrze. Owi „specjaliści" nie wzięli bowiem pod uwagę tego, że polski kierowca nie ma wyboru takiego, jak choćby francuski: może albo grzać gładką autostradą, albo jechać drogami bocznymi. I wtedy musi się liczyć z ograniczeniami. Polski kierowca musi jechać drogami, gdzie przepisy co chwila nakazują mu zwalniać do 50 km/h i gdzie co chwila wyrastają ograniczenia do 60 lub 70 km/h, bo a to skrzyżowanie, a to przystanek autobusowy. Owi „specjaliści" nie biorą pod uwagę, że kierowca, który ma pokonać trasę np. z Warszawy do Gdańska, gdyby miał przestrzegać tych ograniczeń, jechałby nie 6-7 godzin, ale 10 lub więcej. Pod koniec trasy byłby już tak zmęczony, że stanowiłby o wiele większe zagrożenie, niż przejeżdżając przez obszar zabudowany z prędkością nawet 100 km/h. Wiem, co mówię, bo sam przez to przeszedłem. Dwa lata temu, wracając z okolic Łeby, natknąłem się przed Gdańskiem na tak gigantyczny korek, że pokonanie odcinka do wjazdu na obwodnicę zajęło mi cztery godziny. Pod koniec trasy czułem, że moja odporność i zdolność skupienia się jest na wyczerpaniu, mimo regularnych przystanków, wobec czego miałem wszystkie ograniczenia gdzieś. Było dla mnie jasne, że dla bezpieczeństwa mojego i innych lepiej jest, żebym szybciej dojechał do domu niż żebym wlókł się 90 km/h.
Biorąc to wszystko pod uwagę, a także fakt kompletnej bezkarności prawdziwych drogowych bandytów, nie zamierzam wspierać budżetu państwa pieniędzmi z mandatów i wspomagam się antyradarem.
Kim są ci prawdziwi drogowi bandyci? Jednego spotkałem niedawno na drodze 72 z Rawy Mazowieckiej do Łodzi. Wyjeżdżałem zza wzniesienia, przede mną droga (pozbawiona poboczy) mocno opadała. Przed sobą zobaczyłem jadący z przeciwka rząd pojazdów (dwa autobusy, jakiś dostawczy i kilka osobowych) wyprzedzany przez drogowego bandytę w miejscu, gdzie absolutnie nie mógł widzieć, czy coś jedzie z przeciwka. Uratował mnie refleks: natychmiast zacząłem hamować. Minęliśmy się o parę metrów.
Jakie znaczenie ma, czy jechaliśmy obaj 90 km/h, 100 czy 110? Żadnego. Problem polega na tym, że w Polsce tacy bandyci są w zasadzie bezkarni. Podobnie jak bezkarne jest drogowe cwaniactwo. Mogę wyliczyć kilkanaście miejsc w samej Warszawie, gdzie kierowcy permanentnie tworzą niebezpieczne sytuacje, bo muszą być szybsi od reszty (zresztą na ogół finał jest taki, że to oni zostają w tyle, przekombinowawszy, bo kluczem do skutecznej jazdy jest myślenie, a nie chamstwo i prędkość). Nigdy w żadnym z tych miejsc nie widziałem policji. Nie słyszałem o planach, aby wreszcie objąć miasto monitoringiem, mającym na celu konsekwentne karanie za takie wykroczenia jak przejeżdżanie powierzchni wyłączonej z ruchu, przejeżdżanie skrzyżowania z niewłaściwego pasa, wymuszanie pierwszeństwa, zajeżdżanie drogi. Policja skupia się tylko na szybkości.
Fotoradar złapał mnie na ul. Pileckiego, gdzie jechałem chyba ok. 80 km/h, w dobrych warunkach, po świeżo wyremontowanej jezdni, widząc dokładnie zbliżające się przejście dla pieszych. Jakieś półtora kilometra stamtąd jest zjazd z Doliny Służewieckiej w Puławską, przy Wyścigach, gdzie drogowe chamstwo co chwila przejeżdża przez powierzchnię wyłączoną z ruchu, tworząc olbrzymie zagrożenie dla jadących Puławską. Tam policji nie widziałem nigdy, a jeżdżę tą trasą codziennie od paru lat.
Tu dochodzimy do zagadnienia tzw. „nadmiernej prędkości". Tu pozwolę sobie zacytować bardzo celny komentarz Grega spod mojego poprzedniego wpisu:
"Nadmierna prędkość" nie znaczy prędkość niedozwolona. Badania z kamer w Wielkiej Brytanii sugerują że przekraczanie dozwolonej prędkości jest przyczyną tylko 5% wypadków.
W Polsce natomiast w protokół wypadku słowa "nadmierna prędkość " wpisuje się zawsze kiedy przyczyna jest nieustalona. Nieważne czy kierowca przysnął, zjechał z drogi bo nie było namalowanych pasów, dachował bo droga była nierówna. Gdyby kierowca jechał 20km/h tam gdzie dozwolone jest 90 i wypadł z drogi to też by wpisali "nadmierna prędkość" bo mógł jechać 10km/h albo nawet stać w miejscu.
Podkreślam: nadmierna prędkość nie ma nic wspólnego z prędkością dozwoloną. „Nadmierna prędkość" jest stosowana jako wytrych przez policję i może być sporo poniżej prędkości dozwolonej. Zarazem bardzo często prędkość rozsądna jest dużo powyżej dozwolonej. Każdy, kto choć trochę jeździ po Polsce, wie, że drogi są naćkane kompletnie bezsensownymi ograniczeniami. I nikt od lat nie zrobił weryfikacji tych ograniczeń, choć były takie zapowiedzi. Skutek jest taki, że kierowcy uodpornili się na znaki ograniczenia prędkości i nie reagują nawet tam, gdzie wyjątkowo są one zasadne. Na dodatek policja często te bezsensowne ograniczenia wykorzystuje do polowań na kierowców. Czy ktoś wie, co to ma wspólnego z dobrą prewencją?
Wypadki mają zawsze złożone przyczyny, a rzadko jedynym powodem jest zbyt duża prędkość. Policja idzie na łatwiznę i nie wpisuje w protokołach tego, co faktycznie spowodowało wypadek. Pisze tylko o jego najbardziej bezpośredniej przyczynie. To tak, jakby policjant od spraw kryminalnych był w stanie jedynie zaraportować, że denat zginął od strzału w głowę, ale już nie miał nic do powiedzenia na temat tego, kto strzelał, z jakiej broni i dlaczego.
Konkludując ten przydługi post: fotoradary to leczenie objawów, a do tego nieskuteczne, jeśli nie spełni się innych warunków, takich jak weryfikacja ograniczeń prędkości w całym kraju, wyraźne oznaczenie fotoradarów i skończenie wreszcie z polowaniem na kierowców przez kryjących się w krzakach gliniarzy.
Polacy jeżdżą często bezmyślnie i po chamsku. Prewencja i karanie nie powinny uderzać bezmyślnie w każdego, kto jedzie ponad wyznaczony limit, ale skupić się na ludziach naprawdę niebezpiecznych, którzy wprawdzie zwykle jeżdżą szybciej niż prawo pozwala, ale zarazem popełniają całą masę innych wykroczeń. Fotoradary tego nie załatwią. To może załatwić jedynie całkowita zmiana priorytetów drogówki, wyposażenie jej w nowoczesny sprzęt, wykorzystanie do karania drogowego chamstwa już istniejących systemów miejskiego monitoringu (co dziś w ogóle nie ma miejsca). Dzisiaj kierowca, który - jak ja - nie robi na drodze chamówy, jest świadkiem całkowitej bezkarności różnych cwaniaków i chamów. To nie sprzyja drogowej dyscyplinie.
Niestety, „nadmierna prędkość" jest u nas fetyszem, poza którym ci, od których zależy polityka wobec kierowców, niewiele widzą. I stąd mój sprzeciw wobec załatwiania sprawy masowym ustawianiem przy drogach fotoradarów.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka