Wczorajsza konferencja Instytutu Spraw Publicznych i Centrum Stosunków Międzynarodowych „Polska polityka zagraniczna na rozdrożach" zapowiadała się bardzo ciekawie z paru powodów. Po pierwsze - bo była to prawdopodobnie jedyna próba merytorycznej dyskusji o temacie, który w kampanii wyborczej został zredukowany do paru nic nie wnoszących hasełek. Po drugie - ponieważ w drugim panelu mieli wystąpić przedstawiciele prawie wszystkich liczących się partii (Zalewski, Szmajdziński, Sikorski, Pawlak; miał być też Miller, ale z jakichś powodów odpadł). Po trzecie - ponieważ swój udział zapowiedziała NMSZOCKZ Anna Fotyga. Konfrontacja jej poglądów z poglądami opozycji oraz ekspertów, w większości raczej sceptycznych wobec obecnego rządu, mogła być bardzo ciekawa.
Muszę oddać minister Fotydze sprawiedliwość i pochwalić ją - może nie za samą substancję jej wywodów, ale za kilka kwestii nie bez znaczenia. Przede wszystkim za to, że zdecydowała się wziąć udział w imprezie, gdzie było jasne, że nie czeka jej przyjazne przyjęcie. Nawet Eugeniusz Smolar, szef CSM, wyraził z tego powodu uznanie dla męstwa pani minister.
Po drugie - pani minister przybyła na otwarcie konferencji bardzo punktualnie, co - jak przyznała koleżanka z CSM, nie będąca bynajmniej jej fanem - innym ministrom zdarzało się bardzo rzadko lub wręcz wcale, a świadczy o szacunku dla uczestników imprezy.
Po trzecie - Anna Fotyga została na całej konferencji, wbrew zwyczajowi dostojników, którzy zazwyczaj wychodzą najdalej po pierwszej części. Złośliwi mówili wprawdzie w kuluarach, że to dlatego, że NMSZOCKZ nie ma co robić, ale przesadzali. Gdyby Fotyga wyszła wcześnie, narzekaliby z kolei na to. U mnie pani minister za obecność od początku do końca (naprawdę cały czas była na sali) zebrała punkty.
Fotydze trzeba także przyznać - co zauważyli również jej zdecydowani przeciwnicy, a czego ja byłem świadkiem już któryś raz - że potrafi mówić spokojnie, jest uprzejma i nie emocjonuje się. Wprawdzie znajomy z „Newsweeka" stwierdził, że jej ton brzmiał tak, jakby tłumaczyła głupiutkim dzieciom sprawy jej zdaniem oczywiste. Nie podzielam tego zdania - Fotyga po prostu potrafi mówić spokojnie.
Nie można tego powiedzieć na przykład o prof. Romanie Kuźniarze, jednym z uczestników panelu ekspertów, który w pewnym momencie zaczął z wyraźnym uniesieniem perorować coś o „knajackim języku" obecnej władzy. Prof. Kuźniar to zresztą ekstrema - podejrzewam, że nie byłby zadowolony nawet gdyby rząd PiS zhołdował sobie Rosję, a od Amerykanów dostał Alaskę. To taki Jacek Żakowski w sferze polityki zagranicznej.
Wystąpienie minister Fotygi było rzeczywiście interesujące. Właściwie nie sposób było się nie zgodzić, przynajmniej w części, z jego głównymi tezami. Ja naliczyłem trzy:
- Nasze interesy są „obiektywnie sprzeczne" z interesami niektórych ważnych krajów UE.
- Nasze faktycznie znaczenie nie było adekwatne w stosunku do naszego potencjału (m.in. tego, jaki daje nam wciąż obowiązujący traktat nicejski). Tę różnicę trzeba było zniwelować i temu służy stanowcza polityka w wielu dziedzinach.
- Nie wszystkie sprawy da się załatwić spokojnie i układnie, ponieważ państwa mają swoje twarde interesy.
Otóż ja się z każdą z tych tez właściwie zgadzam. Może najbardziej dyskusyjna pozostaje druga z nich, ale także nie jest pozbawiona racji.
Niestety, są pewne kwestie, na które minister Fotyga nie zwróciła uwagi, albowiem nie mieszczą się one najwyraźniej (nie piszę tego tylko na podstawie wczorajszej konferencji, rzecz jasna, ale obserwacji stylu uprawiania przez nią polityki) w jej paradygmacie polityki zagranicznej.
Po pierwsze - NMSZOCKZ skupiła się jedynie na kilku bardzo wycinkowych kwestiach: Niemcy, Rosja, gazociąg, pokazanie się jako silny kraj. Nie było żadnej próby szerszego spojrzenia, nawet na Unię Europejską, o zglobalizowanym świecie nie wspominając. Było podkreślanie konieczności pokazania się w UE jako kraj silny, ale właściwie po co, czyli co chcemy osiągać za pomocą tego środka - bo przecież jest to środek, a nie cel sam w sobie - nie wiadomo. Podobnie było, gdy tematem stała się tarcza antyrakietowa. Powinniśmy ją przyjąć, bo musimy podkreślić naszą suwerenność. Tylko tyle. Sikorski słusznie zwrócił potem uwagę, że nie bardzo wiadomo, komu tę suwerenność trzeba udowadniać, a głównymi argumentami za lub przeciw tarczą powinny być korzyści dla kraju.
Po drugie - minister Fotyga całkowicie pominęła kwestię stylu uprawiania polityki, czyli kwestię formy. O ile zgadzam się, że wielu poprzednich ministrów nadawało formie znaczenie zbyt duże, o tyle ona lekceważy ją kompletnie. Jak każda skrajność, jest to złe podejście. Trzecia teza nie powinna być może zaczynać się od słów „nie wszystkie sprawy...", ale: „żadnej sprawy". Tymczasem dyplomacja nie polega na tym, że leci się na partnera, z daleka wymachując maczugą, tylko na tym, że się jest jego najlepszym przyjacielem, ściska się jego rękę, klepie po plecach, a potem, w razie potrzeby, podstawia nogę i to tak, żeby wszyscy myśleli, że zrobił to kto inny.
W przypadku dyplomacji a la Fotyga jest nawet gorzej - dokładnie tak, jak było przed szczytem w Brukseli i na nim: najpierw są groźby i ostry język, a potem kapitulacja. To najgorsza kombinacja, jaką można sobie wyobrazić.
Problem z polityką zagraniczną (podobnie jak w wielu przypadkach z polityką wewnętrzną) w wykonaniu PiS nie polega na definiowaniu celów czy diagnozie sytuacji. Tu można dyskutować, ale w wielu przypadkach trzeba się zgodzić. Problem polega na wykonaniu. Te same cele albo i znacznie więcej można by osiągnąć sprytniej, spokojniej, przebieglej, bez hałasu i nie naszym, ale cudzym kosztem. Tyle że następuje chyba pomylenie celów ze środkami: asertywna forma uprawiania polityki zagranicznej, niezależnie od rezultatów, staje się celem samym w sobie i powodem do dumy.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka