Na fali wczorajszej notki Leszka.sopot, wróciły dawne wspomnienia.
Każdy, kto choćby liznął PRL, wie, że to był pokręcony czas, ale był jasny podział: My i oni.
Była konspira, przed nimi. Oni na nas polowali, łamiąc czasami kolegów, na których znaleźli jakieś haki.
Już za jedną głupią ulotkę znalezioną w akademiku, można było być na kilka miesięcy przymkniętym, jak to się zdarzyło jednemu z moich znajomych, który dziś jest dobrze umocowany w branży filmowej.
Pałowali nas, a ZOMO-wcy bywali chyba na jakichś prochach, bo np. w okolicy manifestacji, potrafili wpaść do apteki pełnej - głównie - starszych ludzi, aby pałami walić w lekko błyszczące kafelki, na podłodze. Może dowódcy kazali im biec do światła, to biegli.
I był Lechu, który podczas strajku w Stoczni Gdańskiej - w 1980 r. - wyrósł na trybuna ludowego i mówił - wtedy - zrozumiałym dla wszystkich językiem. Tak, że przedstawiciel strony rządowej - Jagielski - zapominał czasami swojego języka w gębie.
A debata z Miodowiczem? Jak myśmy się bali, czy Lechu sobie poradzi i czy Miodowicz go nie rozjedzie. Całe rodziny zasiadły wtedy przed telewizorami, żeby Lechowi kibicować. Emocje były takie, jak na meczu o mistrzostwo świata. I co się okazało: był pogrom, ale to Lechu zadał Miodowiczowi klęskę. I mimo, że na wolność jeszcze musieliśmy poczekać, to wtedy czuliśmy się, jak zwycięzcy i wolni ludzie. A oni... musieli przełknąć tę potężną pigułkę goryczy, po swojej porażce.
I, gdy dziś czasami słyszę, że nasz opór, nasze emocje, czasami złamane kariery, a nawet życie, to tylko przyzwolenie Sb-ecji, to mnie się robi niedobrze.
Inne tematy w dziale Polityka