Przez ostatnie 10 lat mieliśmy aż ośmiu ministrów od sportu. Jeśli liczyć Marka Belkę, który piastował tę funkcję przez ostatnie dwa miesiące swojego premierowania.
W 2005 roku rządy objął PiS i postawił na fachowca. Tak się przynajmniej wydawało. Tomasz Lipiec, były uznany na forum międzynarodowym lekkoatleta, w pewnym okresie uznawany nawet za potencjalnego następcę Korzeniowskiego chodziarz, okazał się zwykłym przestępcą. Na ostatnie cztery miesiące rządu Kaczyńskiego zastąpiła go Elżbieta Jakubiak która, przy całym dla niej szacunku, o sporcie wiele nie wiedziała.
Tusk zrobił ministrem sportu Mirosława Drzewieckiego. Dżentelmen ten różni się od pana Lipca głównie tym, że nie ma wyroku skazującego. Co oczywiście nie oznacza, że nie powinien go mieć. W Platformie obowiązują po prostu inne standardy. Standardy nakazujące za wszelką cenę zamiatać pod dywan każdą, nawet tę najgrubszymi nićmi szytą, aferę z udziałem urzędników Partii Miłości. Im wyższy urzędnik tym oczywiście zamiatanie intensywniejsze.
Pana Drzewieckiego zastąpił człowiek, któremu trudno zarzucić brak związku ze sportem. Adam Giersz, znany wcześniej opinii publicznej głównie jako trener Grubby i Kucharskiego. Był tym ministrem ponad dwa lata.
Po Gierszu nastała znana głównie z tego, że jest znana, Joanna Mucha. Wytrzymała ona na tym stanowisku do listopada 2013. To znaczy wytrzymano z nią do momentu, kiedy się okazało, że miast dofinansowywać imprezy sportowe, dofinansowała koncert Madonny na kwotę, bagatela, 5 mln złotych.
Kolejnym ministrem sportu, skoro ich wszystkich wymieniam, został jeden z bohaterów afery podsłuchowej, imć Biernat Andrzej. I to o nim, w zasadzie, wystarczy. Dodawać, że podobnie jak reszta grających w tej sztuce główne role aktorów, nie spotkało go nic poza opuszczeniem ministerialnego fotela, chyba nie muszę.
Pani Kopacz chcąc szybko zatrzeć fatalne wrażenie po poprzednim ministrze zrobiła dobry, pijarowo przynajmniej, ruch w postaci mianowania na to stanowisko Adama Korola. Korol nie zdążył oczywiście niczego jako minister zrobić (urzędował przez niecałe pół roku), ale też nie zdążył na pewno jeszcze niczego dokumentnie zepsuć. Co, w świetle przytoczonych wyżej przykładów, pozwala traktować go, może wraz z panią Jakubiak, jak pozytywny dziwoląg. Ponadto, oprócz tego, że jest przystojny i wykształcony w kierunku pełnionej funkcji, miał jeden niezaprzeczalny walor. Był WYBITNYM sportowcem. Nie dobrym, jak Lipiec, nie bardzo dobrym szkoleniowcem, jak Giersz, ale rzeczywiście genialnym przedstawicielem swojej dyscypliny sportu. Ze zdobyciem najważniejszych w nim trofeów włącznie. Nie jest to na pewno warunek wystarczający do objęcia teki takiego urzędu, ale myślę, że jeśli nie konieczny to bardzo pożądany.
Adama Korola w ministerstwie sportu też już nie ma. Jest Witold Bańka. Dla wielu człowiek znikąd. Ja go akurat pamiętam. Osiem lat temu w Japonii oglądałem eliminacyjny bieg sztafetowy z jego udziałem, który przesądził o starcie naszych sprinterów w finale. W decydującej batalii już nie biegł, ale start w eliminacjach spowodował, że również otrzymał medal (Polska zdobyła brąz). To zresztą standardowa procedura w lekkiej atletyce. U Amerykanów medale wywalcza średnio sześcioro sprinterów w danej konkurencji, bo aż dwie rezerwowe czy rezerwowi biegną w kwalifikacjach.
Wielkiej kariery sportowej świeżo mianowany minister niestety nie zrobił. Przeszkodziły mu w tym, jak czytałem, liczne kontuzje oraz… inne zainteresowania. Wg guru naszych 400-metrowców, trenera Lisowskiego, mógł Bańka iść „w Kszczoty i Lewandowskie”, bo miał inklinacje do dobrego biegania na dwa okrążenia. Niestety dla polskiej lekkoatletyki, ale być może stety dla Polski, poszedł „w politykę, a wcześniej w marketing i PR”. Bardzo ciepło mówi też o Bańce nasz najlepszy płotkarz ostatniego 10-lecia, Marek Plawgo.
Więc aż tak wybitnym sportowcem jak Korol to Bańka na pewno nie jest. Nawet mu się nie śni. Ale sroce, jako sportowiec, na pewno spod ogona nie wypadł. Te wszystkie mechanizmy panujące w świecie profesjonalnego sportu zna od środka. Ponadto od sześciu lat jest działaczem dość wysokiego szczebla w PZLA. To oczywiście też mu w nowej pracy pomoże, a nie przeszkodzi. Nie wiem czy pomoże mu to, że jest politologiem, a nie, na przykład, nie wiem, ekonomistą, finansistą czy managerem. Zobaczymy.
Miejmy nadzieję, że ci, którzy podpowiedzieli Beacie Szydło ten wybór, wiedzieli co robią. Bańka ma cztery lata czasu, żeby doprowadzić do sytuacji, żeby Polska mogła przestać kojarzyć ministerstwo sportu z różnymi Biernatami, Lipcami czy Drzewieckimi. Że o zupełnie niekompetentnych Muchach nie wspomnę.
Cztery lata to dużo. Do roboty, Panie Ministrze!
Inne tematy w dziale Polityka