mimm mimm
157
BLOG

Pustynna Burza według George`a H. W. Busha...atak...

mimm mimm Kultura Obserwuj notkę 6

W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że jednak konflikt z Saddamem Husajnem nie jest grą z cieniem i nie może sprowadzać się do zrozumienia punktu widzenia strony przeciwnej. Jest to po prostu walka dobra ze złem”.

                                                                                                                                                                                                  George H. W. Bush

1 sierpnia 1990 roku dla czterdziestego pierwszego prezydenta USA George`a H. W. Busha zapowiadał się ciężko, ale nie dramatycznie. Jak wspominał, jego głowę zaprzątała przede wszystkim recesja i wyjątkowo niedobry projekt budżetu, o który on i jego administracja toczyli ciężki bój z Kongresem. Do rozwiązania było, a jakże, również parę lokalnych konfliktów, z których najpoważniej wyglądała wojna w Liberii. Poza tym prezydentowi doskwierała kontuzja barku. Dzień jak co dzień.

Tymczasem, kiedy wydawało się, że datę tą będzie można odhaczyć w kalendarzu i zająć się terapią barku, około godziny 20:20, w gabinecie medycznym Białego Domu, zjawił się Brent Scowcroft, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego i Richard Hass, ekspert od spraw bliskowschodnich. Poprosili oni Busha o chwilę rozmowy, po czym, kiedy znaleźli się na osobności, Scowcroft powiedział: „Panie prezydencie wygląda groźnie, Irak może dokonać inwazji na Kuwejt”.

Trzeba w tym miejscu przyznać, że nie powinno to być zaskoczeniem dla nikogo. Irak od paru lat intensywnie rozbudowywał swoje siły zbrojne. Co prawda wojna z Iranem zakończyła się w sierpniu 1988 roku, ale obie jej strony uważały, że jest to tylko przerwa przed następną rundą konfliktu. Podobnie uważała przedziwna koalicja, która się wówczas uformowała i wspierała rozwój irackiej armii w imię powstrzymania irańskich ajatollachów. W skład tej nieformalnej grupy państw wchodziły przede wszystkim Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, RFN, ale też ZSRR i Chiny. Sojusz ten przecenił jednak w tamtym okresie swe możliwości wpływania na decyzje Saddama Husajna. Ten postanowił bowiem zaatakować Kuwejt. Złożyło się na to kilka przyczyn.

Po pierwsze iracki dyktator był wręcz opętany wizją odbudowy imperium babilońskiego (co nam to przypomina?). Z tego względu od pewnego czasu odmawiał mniej lub bardziej jawnie uznania państwowości swego południowego sąsiada. Powoływał się przy tym na stary podział administracyjny Imperium Ottomańskiego, określając na jego podstawie Kuwejt mianem „utraconej prowincji”. Po drugie Irak w czasie wojny z Iranem zaciągnął w Kuwejcie gigantyczne pożyczki na kwotę 30 mld dolarów, których spłaty w całości lub choćby odsetek zaczęli domagać się Kuwejtczycy po zakończeniu konfliktu z państwem ajatollachów. Na te dwa czynniki nakładały się także zadawnione spory graniczne, w tym jeden szczególnie ostry o część jednego z pól naftowych w Rumaila. Nie rozwiązana była również kwestia wyspy Bubiyan, leżącej na szlaku wodnym do irackiego portu i bazy wojennej zarazem, Umm Qasr. W okresie wojny z Iranem Kuwejt wydzierżawił tę wyspę Irakowi. Teraz, po zakończeniu działań wojennych domagał się jej zwrotu, na co Irakijczycy nie chcieli się zgodzić. Istotną sprawą był również konflikt pomiędzy Irakiem a Kuwejtem na forum OPEC o wielkość wydobycia ropy. Saddam Husajn oskarżał inne państwa Zatoki Perskiej, a zwłaszcza Kuwejt, o dążenie do spadku cen ropy na rynkach, co było mu nie na rękę. I choć pod koniec lipca OPEC podniosła ceny za swój surowiec, to jednak nie zadowoliło to irackiego dyktatora, który utrzymywał, że na skutek spisku Kuwejtu, ale też i ZEA stracił ponad 14 mld dolarów.

Amerykanie usiłowali w tym czasie wysondować Husajna. 25 lipca miało miejsce jego spotkanie z amerykańskim ambasadorem w Bagdadzie panią Glaspie, podczas którego oświadczyła ona irackiemu przywódcy, że „nigdy nie uznamy żadnego innego rozwiązania istniejących sporów poza pokojowym”. Jeszcze wcześniej do Departamentu Stanu wezwano ambasadora Iraku w Stanach, przypominając mu w trakcie rozmowy o wsparciu, jakiego udzieliła jego państwu Ameryka podczas wojny z Iranem. W ślad za tym poszły bardziej konkretne działania, jak rezygnacja z udzielenia Irakowi gwarancji kredytowych na kwotę 500 milionów dolarów. Próbę rozładowania narastającego napięcia podjęły także państwa regionu. Pracę nad rozwiązaniem pokojowym prowadzono na forum Ligi Arabskiej oraz poszczególnych państw. Na tym drugim polu szczególnie aktywny był przywódca Egiptu Mubarak, który jednak zdawał się rozgrywać jakąś swoją grę. Dyplomatycznie natomiast milczał Izrael, który również był zainteresowany w powstrzymaniu zapędów Saddama. Od paru lat państwo żydowskie stało się prawdziwym „czarnym ludem” w narracji Irakijczyków, którzy przy różnych okazjach dawali do zrozumienia, że jest ono jednym z ich głównych wrogów w regionie. Podnosili przy tym wobec innych państw arabskich argument, iż te wspierając państwa zachodnie, w rzeczywistości wspierają Izrael. I oznajmiali, że jeśli Żydzi ponownie zaatakują Irak, jak uczynili to w 1981 roku, kiedy zniszczyli zakłady jądrowe, to spotkają się z militarną odpowiedzią. W tym kontekście niepokój już nie tylko Izraela, ale i innych państw budziła możliwość pozyskania przez Irakijczyków broni jądrowej. Co nie było wykluczone, zwłaszcza gdyby poprzez zagarnięcie Kuwejtu, a być może i innych państw, wzmocnili swe zasoby finansowe.

Wszystkie te sygnały ostrzegawcze zostały jednak zignorowane i jak pisze prezydent Bush „poza tym, że nastąpiły ruchy wojsk irackich, nie wiedzieliśmy nic bardziej konkretnego o zamiarach Irakijczyków”. I choć Brent Scowcroft wspomina, że z początkiem 1990 roku zauważył zmianę w podejściu Iraku do USA, to do ostatniej chwili w Białym Domu nie wierzono w możliwość ataku. Nie wierzono, a także ignorowano ustalenia wywiadu i analityków, którzy na parę dni przed inwazją 24 lipca stwierdzili, że „Saddam ma wystarczająco duże siły zbrojne i gotowe zaplecze logistyczne, aby podjąć wszelkie możliwe działania”. Jeszcze w nocy z 1 na 2 sierpnia Bush nosił się z zamiarem zatelefonowania do Husajna. Wydarzenia wyprzedziły jednak ten ruch, ponieważ już w trakcie rozmowy ze Scowcroftem i Hassem, zadzwonił urzędnik z Departamentu Stanu z informacją o pierwszych walkach w mieście Kuwejt.

Pomimo zaskoczenia kilka telefonów wprawiło w ruch całą amerykańską administrację. W trybie pilnym miano zwołać posiedzenie Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Postanowiono odwołać się także do ONZ w celu legalizacji wypracowanych rozwiązań na forum międzynarodowym. Czyniono to nie bez obaw, pamiętając choćby o Lidze Narodów. Bano się także reakcji ZSRR, a pomoc Sowietów w tej sytuacji i w tej organizacji miała kluczowe znaczenie. Ich prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa mogło przecież zablokować wszelkie wysiłki państw zachodnich. Rosjanie musieli w tym wypadku przełamać nie tylko pewną barierę psychologiczną, ale też wystąpić przeciw swym interesom w Iraku, w którym w tamtej chwili znajdowało się około 200 ich doradców wojskowych oraz parę tysięcy cywilnych techników. Wszystko to musiało odbyć się w ekspresowym tempie także z tej przyczyny, że Bush był tuż przed odlotem do Aspen w Colorado, na którym miało dojść do spotkania między innymi z Margaret Thatcher. Był to w tym wypadku jednak szczęśliwy zbieg okoliczności, tym samym istniała bowiem możliwość szybkiej konsultacji pomiędzy przywódcami Zachodu.

Rano 2 sierpnia od samego rana w Białym Domu wrzało jak w ulu. Choć początkowo wydawało się, że Amerykanie przyjęli minimalistyczną postawę. Do twierdzeń takich dała podstawę poranna konferencja prasowa Busha, podczas której na pytanie dziennikarki, czy rozważana jest interwencja zbrojna, odpowiedział on, że „nie rozważamy takiej możliwości, a nawet gdybyśmy taką możliwość rozważali, to nie mówiłbym o tym na konferencji prasowej”. Słowa prezydenta stały się podstawą licznych nieporozumień, na czele z tym, że jak wspomina Scowcroft, wielu uważa, błędnie, że dopiero rozmowa z brytyjską premier panią Thatcher, pchnęła Busha do działania. Tymczasem od samego początku uważał on, że „należy powstrzymać agresję, a Kuwejt musi odzyskać suwerenność”. Nie mógł sobie jednak w tym momencie, przed poznaniem wszystkich faktów, pozwolić na pobrzękiwanie szabelką, co mogło mu zamknąć część możliwości działania.

Było to niewskazane także dlatego, że w Kuwejcie i Iraku znajdowali się Amerykanie. W zaatakowanym kraju pracowało około 3800 amerykańskich cywili plus pracownicy ambasady w liczbie 130 osób. Natomiast w Iraku było 500 Amerykanów i 42 pracowników ambasady. Kwestia zapewnienia im bezpieczeństwa, w tym możliwości ewakuacji była jedną z najważniejszych spraw poruszanych podczas posiedzeń Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Wszystkich niepokoiły zapowiedzi Irakijczyków o możliwym zamknięciu zagranicznych przedstawicielstw, co czyniłoby z dyplomatów zakładników. Sprawa była tym bardziej poważna, że nie istniały gotowe plany ewakuacji znajdujących się tam osób. Że obawy te nie były bezpodstawne, świadczy dalszy bieg wydarzeń. Wkrótce wojska irackie zaczęły zatrzymywać znajdujących się w Kuwejcie Amerykanów i wywozić ich do Iraku. W dalszym kroku 10 sierpnia Saddam Husajn ogłosił zamknięcie wszystkich ambasad w Kuwejcie i przeniesienie ich personelu do Iraku. Natomiast 17 sierpnia przewodniczący parlamentu irackiego powiedział, że władze irackie aresztują wszystkich cudzoziemców, do czasu powstrzymania agresji na Irak. Dodał przy tym, że zostaną umieszczeni w pobliżu ważnych obiektów np. magazynów ropy, zakładów chemicznych.

Próby zawarcia w sprawie zakładników jakiejś ugody z Irakijczykami były czynione przez osoby prywatne. Autorem najpoważniejszej z nich był Houston Oscar Wyatt. Był to potentat naftowy, który dorobił się na handlu iracką ropą. Znał osobiście Saddama i teraz postanowił wykorzystać tę okoliczność. Udał się do Bagdadu, skąd przywiózł kilka przetrzymywanych tam osób. Był to gest właściwie bez znaczenia. Zwłaszcza że 22 sierpnia iracki dyktator zagroził zamknięciem siłą działających jeszcze w Kuwejcie ambasad, w tym placówki USA. 24 sierpnia władze amerykańskie oficjalnie oświadczyły, że nie zamkną swego przedstawicielstwa. Następnego dnia wojska irackie otoczyły ambasadę USA oraz ośmiu innych krajów, odcinając je od świata zewnętrznego, by w ten sposób zmusić znajdujących się w środku ludzi do ich opuszczenia. Rządy, a także ich dyplomaci pozostali nieugięci.

Równie nieustępliwy, zarówno jeśli chodzi o zakładników, jak i wycofanie się z Kuwejtu, był iracki dyktator. Jego polityka doprowadziła go do punktu, z którego nie miał już właściwie odwrotu. Trafnie podsumował ówczesne położenie Saddama prezydent Egiptu, mówiąc Bushowi, iż ten nie może się wycofać, ponieważ jeśli to uczyni, straci twarz. Dodał przy tym, że: „Byłby to krok samobójczy: zginąłby z rąk własnych ludzi”.

Na groźby ze strony Iraku pod adresem cudzoziemców, przebywających w rejonie konfliktu, zareagowała także RB ONZ, przyjmując 18 sierpnia rezolucję 664. Domagano się w niej od Irakijczyków, by zwolnili wszystkich przetrzymywanych obcokrajowców i umożliwili im opuszczenie Kuwejtu i Iraku. Dzień później Husajn oświadczył, że to uczyni pod dwoma warunkami. Pierwszym z nich było wycofanie wojsk USA z Arabii Saudyjskiej. Drugim natomiast zniesienie wprowadzonych w międzyczasie sankcji. Oba z tych żądań były nie do zaakceptowania dla Amerykanów i powstającej koalicji. Ich spełnienie oznaczałoby zgodę na aneksję Kuwejtu, a także wydawałoby na pastwę Iraku państwo Saudów. I Husajn doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jego propozycja była wybiegiem czysto propagandowym. Podobnie jak coraz intensywniejsze zabiegi, aby połączyć iracką agresję na Kuwejt z przebiegającym równolegle i trwającym od dekad konfliktem arabsko – izraelskim.

Można powiedzieć, że akt wzięcia zakładników przesądził sprawę. Do tej pory Amerykanie brali pod uwagę wiele możliwości rozwiązania konfliktu. Po tym wydarzeniu ich reakcja mogła być właściwie tylko jedno – interwencja militarna. Tego dnia prezydent Bush zanotował w dzienniku: „Nie będę tolerował i nie dopuszczę do nowego Teheranu. […] Może to kosztować życie Amerykanów, lecz nie poświęcimy amerykańskich zasad i nie wyrzekniemy się amerykańskiego przywództwa”. Od tego momentu USA nie mogły tolerować inwazji. Nie mogły pójść również na żaden kompromis.Zbliżał się czas wojskowych. Zanim jednak oni przemówili, ciągle działali jeszcze dyplomaci, montujący możliwie szeroką koalicję antyiracką.

Literatura:
G. H. W. Bush, B. Scowcroft, Świat przekształcony, Warszawa 2000.
P. Johnson, Historia świata od roku 1917 do lat 90 – tych, Londyn 1992.





mimm
O mnie mimm

mimmochodem...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura