NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
107
BLOG

Gwiazdowie: Internowanie

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Serdecznie zapraszamy na kolejne spotkanie promocyjne nowej książki Andrzeja i Joanny Gwiazdów. Odbędzie się ono 19 czerwca 2009 r. (piątek) w Gdyni, a poprowadzi je redaktor naczelny „Obywatela”.

Czas i miejsce spotkania: 19 czerwca 2009 r. (piątek), Gdynia, Cech Rzemiosła, ul. 10 Lutego 33; rozpoczęcie o godz. 17.30.

Dwadzieścia lat od wyborów będących konsekwencją porozumień Okrągłego Stołu, nasz kwartalnik wydał „Gwiazdozbiór w »Solidarności«”: wywiad-rzekę z małżeństwem Gwiazdów, legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór rozmaitych unikalnych materiałów dotyczących ich życia i działalności. W barwnych, pełnych anegdot opowieściach Joanny i Andrzeja sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla bardzo wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Właśnie ten subiektywny ton stanowi największą wartość książki.

Dodatkowe informacje: Liliana Milewska, 508 173 362.

Książkę można kupić na spotkaniach oraz za pośrednictwem jej strony internetowej – w obu przypadkach po cenie promocyjnej!

 

Patronat medialny: www.salon24.pl

http://gwiazda.oai.pl/


13 grudnia nad ranem esbecy wtargnęli do Waszego mieszkania niedługo po powrocie Andrzeja z ostatniego zebrania Komisji Krajowej.
Joanna Gwiazda: 12 grudnia, w sobotę rano Andrzej pojechał na zebranie Komisji Krajowej do Stoczni Gdańskiej. Wybierałam się do pracy, ponieważ do końca miesiąca zostało mi do odpracowania wiele godzin. CTO wprowadziło nienormowany czas pracy dla projektantów. Ciągle miałam manko i wiedziałam, że jeśli nie poświęcę całego weekendu, to będę pracować w święta. Umówiłam się na siódmą rano w pracy, lecz pojechałam do Gdyni na zebranie naszej grupy do klubu WSS Społem „Bursztynek” – „Zamkną mnie przed świętami, po co odpracowywać?”.
Wróciliśmy ostatnimi kolejkami, Andrzej z Gdańska, ja z Gdyni. Na ulicach roiło się od tajniaków, ale nie było już nic do zrobienia. Byliśmy tak skonani, że poszliśmy spać bez jedzenia. Kiedy się obudziłam, w mieszkaniu było dziesięciu facetów w mundurach ZOMO, milicyjnych i garniturach; czterech po mnie, sześciu po Andrzeja, stosownie do związkowej szarży. Drzwi wywalili łomem. Twierdzili, że najpierw długo stukali, ale nikt nie otwierał. Bardzo prawdopodobne, bo spaliśmy, jak zabici. Ubrałam się, a Andrzej spał dalej w mieszkaniu oświetlonym jak latarnia morska i wypełnionym WRON-ą – przedstawicielami Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Mieli widocznie rozkaz, aby nie używać siły, bo tylko próbowali z nim negocjować, ale Andrzej nakrył głowę poduszką i chociaż odpowiadał z sensem, spał nadal. „Panie Andrzeju, nie wie pan, co się stało?” – „Wiem, wiem, Polak z Polakiem się dogadał”. Albo „Panie Andrzeju, wojna się zaczęła” – „Jak się zaczęła, to tak szybko się nie skończy”. Próbowali mnie namówić, żebym Andrzeja obudziła, ale właściwie po co? Niech się choć trochę prześpi. Kiedy wstał, było już prawie rano. WRON-a denerwowała się, że za chwilę Jaruzelski będzie przemawiał, a oni mają radia w samochodach i chcą posłuchać, ale Andrzej uparł się, że na głodnego na wojnę nie pójdzie, więc odgrzałam krupnik i wypiliśmy herbatę. Potem zrobiło się niebezpiecznie, ponieważ Andrzej zażądał nakazu aresztowania, a kiedy nie chcieli go dać, złapał ze ściany ogromny czekan i ruszył na nich z krzykiem „wy sk...”. Nigdy nie przypuszczałam, że w naszym przedpokoju zmieści się tylu facetów. Rozbroił Andrzeja młody milicjant z różową, dziecinną twarzą, który został w pokoju i patrzył na Andrzeja jak na Michała Archanioła z mieczem ognistym – „Nie wiedziałem, że pan się wspina”. Andrzej zaczął się śmiać, a z przedpokoju wysunęła się ręka trzymająca dwa nakazy internowania. Byliśmy prawdopodobnie jedynymi, którzy dostali tej nocy do ręki nakazy.Dla spotęgowania terroru nie dawali tych nakazów, aby ludzie nie wiedzieli, po co i gdzie ich wyprowadzają. Potem już bez oporu wyszliśmy do samochodów i pojechaliśmy do Strzebielinka, chociaż w nakazach internowania był Zakład Karny w Czarnem. Wieźli mnie bocznymi drogami przez zaśnieżone lasy, ciasno upakowaną między dwoma osiłkami na tylnym siedzeniu samochodu osobowego. Andrzeja wprowadzili do większego samochodu, bo jego asysta nie zmieściłaby się w osobowym.
 
Andrzej, a Ty?
Andrzej Gwiazda: Ja też trafiłem do Strzebielinka, był to typowy OZ – „oddział zewnętrzny” dla więźniów kończących odsiadkę, którym się już nie opłaca uciekać. Barak. Cele 16-osobowe, koje piętrowe, a co najważniejsze, wydzielony kibel. Okna duże z pojedynczą, cienką kratą i pojedynczą siatką, bez blind. Spacery na dużym placu.
 
Trudno pytać, jak się tam czułeś, bo to brzmi głupio, ale chciałem, żebyś opowiedział o „wrażeniach” z tego pobytu.
Andrzej Gwiazda: Dla mnie osobiście aresztowanie to po raz pierwszy od 16 miesięcy zdjęcie jarzma odpowiedzialności za każdą decyzję, każde słowo, każdy gest. To po raz pierwszy od dwóch lat możliwość wyspania się do oporu i posiłek trzy razy dziennie, do syta, gdyż kolegom nie smakowało i jedzenia był nadmiar.
Politycznie natomiast najważniejsze było powiedzieć legalistycznym rodakom, że stan wojenny został wprowadzony sprzecznie z prawem PRL. Napisałem takie oświadczenie i zaproponowałem podpisanie go całej celi, lecz wtedy Jacek Merkel dostał amoku, latał po celi i wrzeszczał, że niczego nie podpisze, bo „gdzie komuna nogę postawi, tam trawa nie rośnie” itp. Oświadczenie nie „wyszło”, bo ojciec nie zauważył, że na widzeniu wrzuciłem mu gryps do teczki.
 
Później trafiłeś, jako jeden z kluczowych działaczy „Solidarności”, do aresztu w Białołęce. To już były inne realia bytowe.
Andrzej Gwiazda: Święta Bożego Narodzenia spędziłem jeszcze w Strzebielinku, ale już przed Nowym Rokiem przewieziono mnie do Aresztu Śledczego w Białołęce. Jako groźnego przestępcę transportowano mnie z fasonem: helikopterem, przykutego kajdankami do milicjanta.
Areszt Śledczy Białołęka zaliczał się do ciężkich, chociaż sąsiadował z OZ-em, gdzie mieścił się obóz internowanych. Warunki były nieporównywalne. Areszt Śledczy składał się z czterech czteropiętrowych betonowych bloków. Między blokami spacerniaki. Internowanych, którym potem wytoczono proces, osadzono w czwartym bloku, na czwartym piętrze, na oddziale dla niebezpiecznych. Cele 16 m2, siedzimy po trzech, kibel wygrodzony. W klapie (drzwiach) karmnik, czyli małe okienko do podawania miski z żarciem, zamykane stalową płytą. 60 cm przed oknem „tygrysówa” – solidna krata otaczająca całe okno. Za oknem siatka, potem masywna krata i dwie siatki. Za tym wszystkim kosz z blindą z sześciomilimetrowego szkła zbrojonego. W tej blindzie przy pomocy pałąka od wiadra i zmiotki udało się wybić otworek, a potem, wytężoną pracą zrujnowaliśmy całą blindę. Boki blindy, góra i dół osłonięte siatką 12 x 12 mm. Spacerniaki – wąskie trójkąty o długości ok. 30 m wokół centralnego koguta, czyli wieżyczki ze strażnikiem, rozdzielone trzymetrowym betonowym płotem. Część spacerniaków przykryta od góry siatką, co mocno utrudniało przerzucanie grypsów. Ta siatka była jedynym źródłem drutu. Przy mocnym wybiciu udawało się doskoczyć do siatki i zawisnąć na palcach, a drugą ręką rozplatać siatkę. Starano się zachować pełną izolację, by mieszkańcy różnych cel nie mogli się nawet zobaczyć. Co tydzień, potem co dwa tygodnie kipisz, czyli rewizja.
Zabezpieczenie okna dwoma kratami i trzema siatkami uniemożliwiało przerzucanie grypsów w poziomie, natomiast w pionie stanowiło tylko techniczne utrudnienie, wymagające starannego wykonania chabety (ciężarek, który ciągnie ładunek) i samego ładunku, by nie utknął przechodząc przez 8 warstw siatki. Internowani mogli pić i mieć herbatę, kryminalni nie. Nawiązaliśmy współpracę, wielbłądy (ci, którzy noszą) przynosili herbatę do nas, a my chabetą posyłaliśmy w pionie do adresata. Kryminalni, których tak nie pilnowano, przesłane w pionie nasze grypsy przekazywali sobie w poziomie i znów w pionie wysyłali do adresata. Grypsy z zewnątrz i na zewnątrz przekazywało się wyłącznie na widzeniach z rodziną, a po aresztowaniu również przez papugę (adwokata). Grypsy pisałem na bibułce z rozciętego papierosa, długopisem na lusterku. Pozwalało to zmieścić na papierosie trzy strony A-4.
Do gotowania wody używa się buzały – to dwie blaszki z puszki 2 x 2,5 cm, przedzielone zapałkami i związane nitką. Przewody z podartej na sześciomilimetrowe paski aluminiowej tuby z pasty do zębów, owinięte folią z torebek, zaczepia się w wydłubanej dziurze za oskrobane z izolacji przewody sieci elektrycznej. Moc około kilowata. Opracowaliśmy perfekcyjny palnik i sposoby filtrowania margaryny, co pozwalało bez smrodu i kopciu podgrzewać potrawy, np. zostawić sobie obiad na później. Z fiolki po pastylkach, z wybitym przy pomocy kamyczka dnem, zrobiłem zupełnie jasną lampkę (też na margarynę), która pozwalała bez wysiłku czytać po nocach.
Cała ta praktyczna krzątanina, urządzanie się, wymyślanie i robienie sprzętów, jest podstawową obroną przed „świrowaniem”. W więzieniu jest dużo czasu, co pozwala wiele rzeczy przemyśleć gruntownie. Więzienie chroni też przed zalewem nieistotnych informacji, co pomaga dostrzec sprawy naprawdę ważne. Sytuację analizowałem metodą: co ja bym zrobił, będąc na ich miejscu. Znajdowałem sposoby na „Solidarność” naprawdę niebezpieczne, a skuteczne przy wykorzystaniu doradców i słabości wewnętrznych. Lecz gdy pod celą powiedziałem, że obecnie naszym głównym zadaniem jest nie dopuścić, by rewolucja „Solidarności” została użyta na korzyść komunistów a przeciwko Polsce, koledzy się oburzyli i kilka dni nie chcieli ze mną gadać. Pozostało mi tylko napisać gryps, może na zewnątrz dostrzegą zagrożenie.
W więzieniu nie prowadziłem wojny z klawiszami, a regulamin przekraczałem bez ostentacji. Ciemnozielone ściany cel były brudne i gęsto pokryte przyschniętymi truchłami zmiażdżonego robactwa. Zażądaliśmy oczyszczenia i malowania ścian, a gdy to się okazało absolutnie niemożliwe, koledzy postanowili zrobić głodówkę. Ku powszechnemu oburzeniu oświadczyłem, że o malowanie głodować nie będę. Czy ja zawsze muszę być ekstremą? Konstruktywnie przystąpiłem do mycia ścian mokrą szmatą. Pod ciemnozieloną, była farba różowa, głębiej granatowa, a pod nią żółta – naprawdę, pięknie to wyglądało. Po pół godzinie przyleciał naczelnik – „Przestańcie, jutro zaczynamy malowanie”.
Pierwszą głodówkę prowadziliśmy o mszę. Po czterech dniach, wieczorem, już po „apelu” i zdaniu kluczy, w asyście „antanty”, czyli oddziału uzbrojonej ochrony z tarczami, wyprowadzono nas do sutereny, do ciemnej sali widzeń, bo po apelu palą się tylko światła awaryjne. Ksiądz przy małym stoliku i nas 14 stojących jak pierwsi chrześcijanie w katakumbach. Ze wszystkich nabożeństw ta msza zrobiła na mnie największe wrażenie. Okazało się, że ksiądz Sikorski przyszedł rano, a gdy go nie wpuszczono, usiadł na schodkach i odmówił wyjścia. A po apelu nikt z zewnątrz nie może przebywać na terenie więzienia.
Drugą głodówkę postanowiliśmy zrobić tydzień przed wielkim strajkiem ogłoszonym przez Tymczasową Komisję Koordynacją. Jej celem było zmobilizowanie kolegów „na wolności”. Głodujemy, mija tydzień, a strajku nie ma. Więc głodujemy dalej, a tu po 11 dniach dociera wiadomość, że TKK strajk odwołała, gdyż kuzyn ministra zasugerował bratankowi doradcy, że niebawem nastąpią rozmowy. Głodówkę kończyłem niemal z żalem. W głodowaniu przeszedłem gruntowną praktykę w dzieciństwie. Głodówka w więzieniu, w luksusowych warunkach jest niczym w porównaniu z ciągłym głodem. Nie traci się czasu na jedzenie i sprzątanie, bo gdy się nie je, to się nie śmieci. Przez cały czas nie przerywałem ćwiczeń – 200 przysiadów, po 10 przysiadów na każdą nogę, 30 pompek, 10 z nogami na stole i po 70 podnoszonych wiader na rękę.
 
Znów opowiadasz o tym, jak o przygodach z obozu harcerskiego. Ale Białołęka to ciężkie więzienie, a Waszą sprawą i uwięzieniem interesowały się tak poważne instytucje, jak Międzynarodowy Czerwony Krzyż.
Andrzej Gwiazda: Faktycznie, przełomem w warunkach odsiadki była wizyta przewodniczącego Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Po raz pierwszy wszystkich razem zebrano nas w świetlicy. W stosownej odległości, za długim stołem, przewodniczący MCK i przewodnicząca PCK – ma bardzo ładną broszkę-różę.
Na pytanie przewodniczącego MCK, czy jest na nas wywierana presja psychiczna, połowa wrzasnęła „tak” a druga ryknęła śmiechem. Podział był prosty – opozycja przedsierpniowa a posierpniowa. Była to też okazja do wzajemnych rozmów. Razem z nami WRON-a internowała elitę kryminalnych, których milicja nie była w stanie „przypalić”. Poradziłem się jednego z nich, jaki prezent można by zrobić dla żony. „Poczekaj, pomyślę”. Nie minęło pół godziny, a kolega wręcza mi broszkę. Nie mogę uwierzyć własnym oczom, ale muszę. Przewodnicząca PCK siedzi za stołem w otoczeniu świty, ale bez broszki. A broszkę żona ma do dzisiaj.
Po wizycie MCK reżim zelżał radykalnie. Na spacer wychodziliśmy wspólnie, po dwie cele razem. Chyba raz w tygodniu świetlica, też po kilka cel razem. Raz, tłukąc w ping-ponga, wysłuchałem instrukcji Kuronia, który nie docenił mojego słuchu, udzielanych swojej grupie: „Solidarność”, jak każda rewolucja, jest jak stado rozpędzonych mustangów, tym się nie da kierować. Trzeba wskoczyć na grzbiet, mocno się trzymać grzywy i dać się nieść. A jak pęd zmaleje, wolno, wolno zacząć wykręcać.
W końcu sierpnia przeniesiono nas na OZ. Warunki podobne do Strzebielinka, lecz reżym luźniejszy, przez kilka godzin otwarte cele, wspólny spacer. Pod celą miałem pilnik, piłkę do metalu i kilof.
W czasie drugiej inspekcji MCK, gdy koledzy roztaczali traumatyczny obraz naszych prześladowań, zaprosiłem delegata do celi i przeprosiłem za kolegów. „W porównaniu do tego, co wy spotykacie w innych krajach, to u nas jest absolutny luksus”. Szwajcar ucieszył się. „Jak to dobrze, że to rozumiecie, bo ja przecież nie mogłem wam tego powiedzieć”. Wyjąłem z siennika flaszkę i wypiliśmy po kielichu.
 
W Białołęce miała początek tzw. sprawa jedenastki – Ciebie i 10 innych działaczy „Solidarności” oskarżono o zamiar obalenia ustroju PRL siłą. Groził za to najwyższy wymiar kary...
Andrzej Gwiazda: 3 września 1982 r. aresztowano podczas internowania J. Kuronia, K. Modzelewskiego, J. Lityńskiego i H. Wujca pod zarzutem „przygotowań do obalenia ustroju siłą”. Napisałem do prokuratury, że począwszy od 1976 r. działałem z ww. „wspólnie i w porozumieniu” i powinienem być tak samo traktowany. Bezpośrednio ryzykowałem tylko wcześniejszym przeniesieniem na „Mokotów”, za to w przyszłości – licznymi oskarżeniami ze strony Kuronia i spółki, a także Lecha Kaczyńskiego, że myliła mi się polityka z więzami koleżeństwa.
11 listopada urządziliśmy akademię niepodległościową. Niestety, wszystkie akademie „ku czci” są tyleż obowiązkowe, co nudne. Przezornie stanąłem w wielkim ścisku blisko drzwi i gdy młody historyk kontynuował wykład o niepodległości, nie dając nadziei na zakończenie, cichcem uciekłem. Spotkałem innych uciekinierów, zrobiliśmy dobrej kawy, lecz to świętowanie przerwała nam „betoniarka” (głośnik) nadając list do Jaruzelskiego: „Panie Generale obaj teraz wiemy, co można, a co nie... itd.” – podpis: „kapral Wałęsa”. Skończyło się święto. Z Białołęki wyrzuciłem jeszcze gryps z podziękowaniem dla Radia Wolna Europa, bo „Solidarność” jakoś o tym zapomniała. 19 grudnia ks. Dąbrowski życzył nam wesołych świąt i po mszy spakował do torby sprzęt liturgiczny. 22 grudnia przewieziono nas na Mokotów, oczywiście każdego oddzielnie. Po uciążliwych procedurach trwających do wieczora, trafiliśmy pod cele.
 
Zostawmy na razie ten wątek. Joanno, a jakie były Twoje losy podczas internowania?
Joanna Gwiazda: Po „dołkach”, w których trzymano nas w czasie zatrzymań na 48 godzin, Strzebielinek prezentował się jak luksusowy hotel. Były tam np. normalne piętrowe łóżka z materacami i czystą pościelą. Niestety, nie zagrzałam tam długo miejsca.
Następnego dnia przewieziono mnie do Aresztu Śledczego na Kurkowej w Gdańsku, a święta Bożego Narodzenia spędziłam już w Zakładzie Karnym w Fordonie – dzielnicy Bydgoszczy. W Fordonie nie było blind, ale okno było umieszczone wysoko nad podłogą. Wybrałam górną pryczę i siedziałam na wprost okna, kontemplując widok na szeroką dolinę i Wisłę. Początkowo nawet nie chciało mi się czytać książek. Spałam, jadłam, wspominałam wycieczki w góry, odpoczywałam. Nie musiałam nikogo podtrzymywać na duchu, ponieważ siedziałam w doborowym towarzystwie działaczek zahartowanych w opozycji. Raz tylko, w trakcie przyjęcia do więzienia w Fordonie, kiedy trzymano nas długo w nocy w łaźni i wyprowadzano pojedynczo do cel, musiałam obiecać, że wyjdę z łaźni jako ostatnia. Łaźnia jakoś źle się koleżankom skojarzyła. Zdarzenie to miało zbawienny wpływ na moją edukację patriotyczną. Kiedy z nudów zaczęłam śpiewać, okazało się, że w moim repertuarze są tylko takie utwory, jak np. „Kochanką jego była zwykła ulicznica” albo „Szeryf strzela, a pod oknem stoi Długi John”. Całe więzienie słuchało tego niemal do rana, a następnego dnia nauczyłam się wszystkich zwrotek „Pieśni konfederatów barskich”. W Fordonie dokuczały hordy prusaków i pluskiew, ale w Gołdapi, gdzie przewieziono nas po miesiącu, było już naprawdę przyzwoicie. Był to luksusowy ośrodek wczasowy. Spotkałam tam znajome z opozycji z całej Polski. Po miesiącu przewieziono mnie karnie do Darłówka. Przestępstwo nazwano „uniwersytet KOR-u i WZZ-ów”. Na szczęście, razem ze mną przewieziono też Halinę Mikołajską, którą podziwiałam i bardzo lubiłam.
W Darłówku też było nieźle. Zaczęły docierać paczki z pomocą i jedzenie miałyśmy naprawdę luksusowe. Z okna widziałam las i pola. Pod koniec były już cztery godziny spaceru, które spędzałam nieustannie biegając, gimnastykując się. W internie siedzieli ludzie różnych zawodów i można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Pod koniec rygory tak zelżały, że pozwalano na wspólne spotkania z prelekcjami. Na przykład od ornitologa dowiedziałam się, skąd ptaki wiedzą, kiedy odlecieć na południe. W Darłówku siedzieli też mężczyźni – starsi, chorzy albo zasłużeni dla Kościoła, a może i dla SB, ponieważ w innych ośrodkach internowania dla mężczyzn warunki były dużo gorsze.
Kiedyś w niesłychanej konspiracji spotkałam się z Geremkiem, który miał mi do przekazania bardzo ważne wiadomości polityczne o Andrzeju. Dowiedziałam się, że Andrzej w Białołęce biega po spacerniaku w krótkich spodenkach, co nie licuje z godnością więźnia stanu. Geremek pytał mnie, dlaczego on to robi. Powiedziałam, że najbardziej prawdopodobną przyczyną jest upał, bo długie spodnie chyba ma. Na tym zakończyła się wymiana ważnych politycznych informacji.
Rodzina dostarczała mi książki. Czytałam angielskie kryminały, co okazało się znakomitą metodą na przetrwanie trudnych warunków. Na przykład 27 godzin jechałyśmy z Gołdapi do Darłówka wyjątkowo ciasną i niewygodną „suką” bez resorów, wypełnioną spalinami. Koleżanki wymiotowały, a ja pożyczyłam od Joasi Wojciechowicz kryminał i przedzierając się przez barierę językową próbowałam rozwikłać skomplikowaną intrygę. Kiedy w Darłówku nowi dozorcy otworzyli drzwi suki, kończyłam ostatnie zdanie z satysfakcją, że trafnie wytypowałam mordercę.
Komfort psychiczny zapewniała mi zasada nie reagowania na esbeków i dozorców. Trzymałam się tego twardo; zazwyczaj byłam niemową, nie odpowiadałam na żadne pytania, powitania czy zaczepki, niczego nie podpisywałam, nawet depozytu, z czym były pewne kłopoty przy transporcie. Jedyny problem miałam z rewizjami osobistymi – rozbierać się dobrowolnie, czy czekać aż funkcjonariuszka zacznie mnie rozbierać? Jedno i drugie było nie do przyjęcia. Rozwiązałam dylemat w ten sposób, że rozbierałam się sama, a kolejnymi częściami ubrania rzucałam w funkcjonariuszkę.Esbecy bali się wściekłych bab bardziej niż najtwardszych bojowników, więc od czasu do czasu wpadałam w złość, bardziej udawaną niż rzeczywistą, ale dobrze mi to robiło. Przyjemnie było bezkarnie i głośno powiedzieć, co się myśli o WRON-ie i jej pachołkach. Ten system zapewnił mi w internie względny spokój. Nie wzywano mnie na żadne rozmowy, a funkcjonariusze traktowali mnie normalnie. Prawdopodobnie woleli nie prowokować awantur.
W internie odwiedzała mnie przeważnie mama. Początkowo dlatego, że tylko emeryci mogli swobodnie podróżować po Polsce. Najpierw mama jechała do Gdańska do rodziców Andrzeja, żeby przywieźć mi o nim wiadomości. Korespondencja między więzieniami nie działała. Moja mama była doskonałą konspiratorką. W cholewkach butów przywoziła mi nawet całe gazetki i zawsze znalazła dogodny moment, abym mogła schować je pod ubraniem.
Mama miała ciągle świeże pomysły pokazania esbekom, co o nich myśli. Na przykład w Gołdapi zażądała przywołania taksówki i dała oficerowi SB 10 zł „za fatygę”. Do Darłówka przywiozła mi tabliczkę czekolady: „Dasz obsłudze. W sanatorium zawsze im daję czekoladę”. Nadzorująca widzenie esbeczka powiedziała, że to nie sanatorium, a mama na to: „Proszę się nie krępować, nikt nie widzi”. Esbeczka stanowczo odmówiła, więc mama zaczęła ją częstować czekoladkami, które też miała w zanadrzu. Esbecy czerwienieli ze złości, ale nie mogli sobie poradzić ze starszą damą – przywoływali taksówkę, jedli czekoladki „dla obsługi”. Bałam się, że mama zapłaci za te pomysły. Nie wiem, czy tak się nie stało. Kiedy wreszcie mama dostała się do długo oczekiwanego sanatorium, czuła się tam coraz gorzej. Na szczęście w nocy, kiedy było już z nią niedobrze, współmieszkanka pokoju zdążyła wezwać pomoc. Okazało się, że mama dostaje szkodliwy dla niej specyfik, którego lekarz jej nie przepisał. Sprawcy „pomyłki” nie wykryto.

Musiałam wspomnieć o niebezpiecznej przygodzie mamy, ponieważ w moich „kombatanckich” opowieściach pobyt w internie to czas relaksu i odpoczynku, a także bardziej śmiesznych niż niebezpiecznych pomysłów na urozmaicenie sobie życia i dokuczenie bezpiece. Niestety, nie wszystkie koleżanki były w tak komfortowej jak ja sytuacji rodzinnej. Martwiły się o rodziny, o małe dzieci, a może jeszcze bardziej o dzieci w wieku kilkunastu lat, które w tej wojnie były szczególnie narażone. Bezpieka bezwzględnie wykorzystywała wszystkie sytuacje rodzinne do dręczenia internowanych. Na przykład w Gołdapi musiałyśmy zagrozić buntem, gdy koleżanki nie chcieli wypuścić na pogrzeb syna bez podpisania lojala. Inna nieostrożnie zwierzyła się z rodzinnych kłopotów i dostała telegram rzekomo od męża z informacją, że rozwód w toku. Okazało się to blefem. Jeszcze w czasach opozycji przekonaliśmy się, że SB osiągnęła mistrzostwo w technikach dezintegracyjnych – rozbijaniu rodzin, skłócaniu przyjaciół, rozwalaniu w zarodku każdej grupy politycznej, kompromitowaniu działaczy i zniechęcaniu ich do angażowania się w sprawy publiczne.

http://gwiazda.oai.pl/

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura