kemir kemir
3472
BLOG

... a może PiS chce wrócić do roli opozycji?

kemir kemir PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 184

Kiedy porównać Prawo i Sprawiedliwość z roku 2015 i PiS z roku 2022 to trudno zaprzeczyć twierdzeniu,  że to dwie zupełnie inne partie, chociaż nazwa, ludzie i prezes niezmiennie trwają na swoich miejscach. Dobrze - powie ktoś - może to i prawda, ale radykalnie zmieniły się też okoliczności. To także prawda i tym okolicznościom wypada się przyjrzeć bliżej. Tylko z tego punktu widzenia porównywanie ma sens i pokazuje w jakim miejscu jest partia Jarosława Kaczyńskiego. Jeszcze rok temu, pomimo pandemii, bycie ugrupowaniem politycznym rządzącym w Polsce dawało świetne widoki na przyszłość. Dziś z tej przyszłości wyłania się groźba, iż będzie się ponosiło za nią odpowiedzialność. W parze z tym idzie fakt, że wytrzymałość każdego wyborcy ma swoje granice. Te zaś zostaną wystawiane na coraz cięższe próby. Nadciąga bowiem kumulacja nieszczęść, które dla PiS muszą skończyć się źle.


Nie ma sensu rozpisywać się na temat okoliczności obiektywnych. Cały świat zachodni kręci się nie tylko wokół pandemii, która całkowicie zmieniła definiowanie pojęć i zjawisk uważanych przedtem za stałe i oczywiste, ale także wokół wymyślonych na nowo doktryn politycznych, ekonomicznych i społecznych, które skompromitowały się w czasach słusznie minionych - doktryn w istocie marksistowskich. Unia Europejska, z siły, mocy i legendy Wspólnoty Węgla i Stali, zdążyła przepoczwarzyć się w quasi super państwo, kładące główny nacisk na kwestie ideologiczne, państwo podzielone na bogate centrum i prowincje, nad którymi trzeba trzymać surowy nadzór, czerpiąc z nich to, co mają najcenniejsze w sensie ekonomicznym. Bycie rządem w takiej prowincji, to zadanie karkołomne, chyba, że rząd taki z góry przyjmie posady nadzorców prowincji, wiernie i lojalnie wypełniając polecenia mocodawców. Efekt uboczny jest jednak taki, że nadzorowane społeczeństwo może zacząć się buntować. Wtedy kontynuacja rządów staje pod ogromnym znakiem zapytanie, bo w kolejce do stołków czai się jakaś opozycja. A jeżeli rząd na prowincji stanie w rozkroku, chcąc być zgodnym z polityką mocodawców i jednocześnie dbać jednak o interes narodu, to efekt uboczny robi się podwójny: można zostać wykopanym przez unijnych pryncypałów i przez własnych wyborców. I w takiej sytuacji znajduje się PiS.


Okoliczności obiektywne, chociaż a jakimś stopniu usprawiedliwiają działania rządów Zjednoczonej Prawicy, niczego jednak nie zmieniają. bo fakty są nieubłagane. Uzależnienie się od pieniędzy i akceptacji wszystkich polskich spraw przez brukselskie centrum, stworzyło kuriozum - patrząc z definicji suwerennego państwa. Ale... sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, a raczej Jarosławie Kaczyński. Zostawmy to jednak, bo prawdziwe jest również stwierdzenie, że będąc w tym zdegenerowanym tworze europejskim, pewne ograniczenia są koniecznością i walka z nimi ma coś z Don Kichota. Skoro rzekomo wszyscy Polacy chcą w tym tworze być, to trudno. Nic nie poradzimy:  kładziemy uszy po sobie i modlimy się o łaskawość brukselskiej, czy może raczej berlińskiej Ursuli.


Gorzej, że okoliczności w Polsce także sypią się jak PiS-owi jak domki z lego, ustawione rączkami niewprawnego dziecka. Nawet wyborcy z tego najtwardszego elektoratu nie tylko "siem buntujom", ale są mocno tymi okolicznościami wkurzeni. Powoli można mieć pewność, iż w ciągu 2-3 lat, a więc pod koniec kadencji obecnego parlamentu, nastąpią wręcz kumulacje fatalnych okoliczności. Wyliczenie ich nie wymaga dużego wysiłku.


Pierwsza okoliczność odnosi się przede wszystkim do szeroko pojętej służby zdrowia. Wprawdzie nikt nie wie, czy za dwa lata jeszcze będzie trwała epidemia, lecz katastrofalne skutki przeciążenia i covidowej dezorganizacji całego systemu opieki zdrowotnej nie znikną szybko. Koronawirus przyśpieszył bowiem wykruszanie się z systemu: lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych. Dla Polaków nie cieszących się dobrym zdrowiem oraz ich rodzin, oznacza to albo długą i upartą walkę, by w końcu otrzymać któreś z bezpłatnych świadczeń albo zadłużanie się, żeby leczyć się prywatnie. Źle wróżą PiS-owi zapędy zamordystyczne ( ustawa Hoca na początek) i uparte trzymanie się narracji ministra Niedzielskiego. Prawicowo - konserwatywne jądro elektoratu PiS w kwestiach wolnościowych i praw obywatelskich jest z natury nieugięte - przymus szczepień i segregacja sanitarna wywołać musi ostry opór i protest widoczny w najbliższych wyborach. Z drugiej strony PiS musi się opierać przed skrajnie zamordystycznymi postulatami opozycji. Lawirowanie na bardzo cienkiej linie pomiędzy jednymi i drugimi grozi poważnym upadkiem. To nie może skończyć się dobrze.


Kolejna okoliczność jaką już odczuwamy to inflacja. Od roku jej charakterystyczną cechą okazuje się wzrost dużo wyższy od prognoz. Wszelkie szacunki ekonomistów były chybione. Wprawdzie prognozy na przyszły rok mówią, iż zatrzyma się, a następnie zacznie spadać, jednak coraz więcej na to wskazuje, że pisano je kierując się niczym nieuzasadnionym optymizmem. Tymczasem pod słowem inflacja kryje się regularny wzrost cen, za którym w końcu przestaje nadążać wzrost płac. Najmocniej uderza on w emerytów i pracowników sfery budżetowej, ale z czasem wszyscy słabo i średnio zarabiający obywatele czują się pokrzywdzeni. Co gorsza oszczędzanie, a także planowanie na przyszłość, staje się trudniejsze. Narastanie społecznych lęków zwykle idealnie współgra ze wzrostem inflacji.


Tu należy dorzucić kolejną okoliczność, a mianowicie ceny energii. Urząd Regulacji Energetyki zatwierdził nowe taryfy. Gaz zdrożeje o 54 proc., a prąd o 24 proc. Nabierająca tempa transformacja energetyczna w UE, ceny uprawnień emisji CO2, ekspansywne plany prezydenta Rosji - wszytko to gwarantuje jedną rzecz. Mianowicie za dwa lata rachunki za prąd i gaz w Polsce nie będą niższe. Raczej dużo, ale to dużo wyższe. W tym miejscu "frankowicze” mogliby się podzielić opowieściami, co się czuje, gdy w trakcie zaciskania się na szyi pętli finansowej, przychodzą zimą rachunki za ogrzewanie oraz prąd.


Tymczasem nadciąga jeszcze jedna okoliczność będąca niemal jak wisienka na torcie wszystkich nieszczęść. Za dwa, trzy lata – przynajmniej wedle wyliczeń specjalisty od systemów energetycznych prof. Władysława Mielczarskiego – tzw. luka między zapotrzebowaniem na prąd w Polsce, a mocami wszystkich elektrowni wyniesie od 8 do nawet 10 tys. megawatów. Przedsmak tego dało się odczuć pod koniec 2021 r., gdy na prośbę Warszawy Szwecja uruchomiła starą, opalaną olejem elektrownię w Karlshamn. Dzięki temu udało się pokryć deficyt mocy w wysokości aż 1,7 tys. MW, jaki pojawił się w polskim systemie energetycznym. Gdyby nie to, mielibyśmy blackout na sporym obszarze kraju. Najlepsze w tym wszystkim jest, że gdy sumuje się tzw. "techniczne zdolności przesyłowe połączeń transgranicznych”, jakimi można sprowadzać energię elektryczną do Polski, wychodzi marne 4-4,5 tys. megawatów. Proste odejmowanie daje wynik, że przy maksymalnym wykorzystaniu linii transgranicznych i tak około 2024 r. mogą zdarzać się w systemie energetycznym kraju braki mocy porównywalne z tą, jaką dostarcza do sieci elektrownia Bełchatów. Co ciekawsze, nie istnieją techniczne możliwości zapełniania tej luki prądem z importu.


Wszystko to spina klamrą tzw. Polski Nowy Ład. Taki on polski, jak bajdurzenie Timmermansa i Schwaba, można się tylko zastanawiać, czy "polski" w nazwie, to marketingowe nazewnictwo, czy naiwne przekonanie prezesa i premiera, że ów projekt wysmażony w UE da się rzeczywiście spolszczyć. Nie jest to jednak ważne, bo zamiast ładu Polacy mają do czynienia z nieładem. Tak wynika z doniesień medialnych i wpisów obywateli w mediach społecznościowych, którzy reagują na styczniowe wypłaty. Ludzie czują się oszukani. Miało być lepiej, a oni widzą, że mają mniej pieniędzy w portfelu. Jest takie powiedzenie: "obiecanki, cacanki, a głupimu radośc" i ludzie powiedzieli "sprawdzamy". Polski Ład,  przynajmniej na razie, dla rządu to jest obrazem wstydu, bo program w założeniu miał być milowym krokiem w odzyskaniu przez PiS inicjatywy politycznej, a okazuje się kolejną wpadką. Złamano podstawową zasadę piaru, mówiącą o tym, że komunikacja powinna być oparta na prawdzie. Trzeba było powiedzieć od razu, że sytuacja jest dramatyczna, nie ma pieniędzy i trzeba ściągnąć więcej podatków, a tymczasem rządzący mówią nam o daninie, dzięki której zostanie więcej pieniędzy w kieszeniach Polaków. Czyli krótko mówiąc, będziemy więcej zarabiać dzięki temu, że będziemy więcej płacić podatków.


Nic się nie zgadza w takiej komunikacji, można napisać, że starali się jak nigdy, spieprzyli jak zawsze. Nawet jeśli był plan, by promocją Polskiego Ładu "przykryć" podwyżki cen prądu i gazu, albo obciążyć nimi Donalda Tuska, to teraz taki scenariusz przestał być  możliwy - obwinianie innych o własne niepowodzenia to prymitywna, propagandowa bzdura, z której śmieje się chyba nawet kot prezesa. Coś się zacięło: jakby PiS stracił umiejętność opowiedzenia czegoś wyborcom, jak to zrobił kilka lat temu w wypadku programu 500 plus. To będzie rok bolesnej konfrontacji propagandy z rzeczywistością i z jednej strony Polacy zobaczą w państwowych mediach obraz zupełnie oderwany od realiów, z drugiej - wykluczonego ze społeczeństwa "antyszczepionkowca", skradającego się z łomem do sklepu nocą, bo jest drogo, zimno i ciemno, nie ma pieniędzy, pracy i widoków na lepsze życie. Na dodatek będzie się musiał ów człowiek odpędzić od innych współobywateli, którzy wpadli na taki sam pomysł. Czy wówczas kocha się tych, którzy nami rządzą?


Na dokładkę pojawiają się dziwne, zupełnie "odjechane" pomysły i decyzje, jak reglamentowanie muzyki radiowej czy dosypanie pół miliarda złotych do piłkarskiej Ekstraklasy. W środku ekonomicznej burzy, miliony dla klubów piłkarskich. Momentami zastanawiam się, czy to nie jest jakaś prowokacja, sabotaż, ogólnopolska ukryta kamera. Przecież to wszystko jest tak absurdalne, że w głowie się nie mieści. Są inne sektory, które proszą się o jakiejkolwiek dofinansowanie, a nie mogą się go doczekać, w świetle czego miliony dla klubów piłkarskich wygląda na jeszcze większe marnotrawstwo i jakieś kompletne szaleństwo. To jest po prostu nieetyczne.


Wszystko to razem, skłania do wysnucia wniosku, że PiS jest w fazie "Co by tu jeszcze spieprzyć, Panowie? Co by tu jeszcze?". Czyżby dlatego, że Kaczyński stwierdził, że dosyć już rządzenia i czas wrócić do ław opozycji? Kaczyński wie, że kiedy PiS przegra wybory, wszyscy wdepniemy w nieprzygotowaną Platformę Obywatelską: to rzuca się w oczy, bo to partia bez klarownego planu, wizji Polski - wyłączając wizję całkowitego poddaństwa i rozkładu Polski jako państwa. Cóż, w takich okoliczności przekazanie rządów opozycji byłoby szczytem perfidii i sadyzmu. Niestety, obawiam się, że Jarosław Kaczyński jest do tej perfidii i sadyzmu zdolny.





kemir
O mnie kemir

Z mojego subiektywnego punktu widzenia jestem całkowicie obiektywny.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka