Unia Europejska to rodzaj miękkiej dyktatury wobec wszystkich narodów Europy. Jedyne, co trzeba zrobić to być w stanie przekonać kluczowe osoby we wspólnocie. Dzięki temu kontroluje się wszystkie państwa członkowskie – stwierdził w wypowiedzi dla RT.com amerykański senator Richard Black.
Chyba każdy zgodzi się ze stwierdzeniem, że UE to coś więcej niż gospodarczo-polityczna organizacja zrzeszająca 28 demokratycznych państw europejskich. Co prawda klasyfikowanie Unii według unijnych traktatów jest niezwykle trudne, bo nie jest podane, czy Unia jest organizacją międzynarodową czy quasi-państwem, ale istnieje wiele przesłanek, żeby jasno stwierdzić, iż UE to więcej niż organizacja, mniej niż państwo - przynajmniej oficjalnie. Według Traktatu o Unii Europejskiej, "wysokie umawiające się strony ustanawiają między sobą Unię Europejską, zwaną dalej ^Unią^, której Państwa Członkowskie przyznają kompetencje do osiągnięcia ich wspólnych celów". Prawnie, przez "wysokie umawiające się strony" należy rozumieć owe 28 demokratycznych państw europejskich. A skoro tak, to "wysokie umawiające się strony" wnosząc do tego quasi- państwa swoje demokratyczne wartości tworzą demokratyczną wartość nadrzędną, którą można by nazwać " wysoką umawiającą się demokracją" - ponieważ tak nakazuje zwykła logika.
Niestety, logika w wypadku UE jest tyle warta, ile zeszłoroczny śnieg na Kasprowym, co potwierdza aktualna "zadyma" związana z wyborem władz Unii - zwłaszcza z wyborem szefa Komisji Europejskiej. Demokracja w kwestii wyborów wymyśliła dwa rozwiązania: pierwsze, polegające na zasadzie kompromisu zawartego przez "wysokie umawiające się strony", wcześniej wybrane w demokratycznych wyborach i drugie - będące de facto clou demokracji - głosowanie na wcześniej uzgodnionych kandydatów spełniających określone ( najlepiej transparentne) kryteria. Tegoroczna obsada unijnych stanowisk pokazała, że król jest nagi i "wysokie umawiające się strony" leżą na zupełnie innym biegunie niż procedury demokratyczne. Po długich latach, przy okazji bezprecedensowego sprzeciwu grupy państw wobec pewnej ( jak zawsze dotąd) kandydatury szefa KE, opinia publiczna ujrzała dotychczasową "procedurę" mianowania unijnych dygnitarzy. "Procedurę" w prostej linii zaczerpniętą z systemów totalitarnych, gdzie rządzący pochodzą tak naprawdę z nadania, nie mają mandatu społecznego, nie uczestniczyli w żadnych wyborach, lecz wyłonili się z układów politycznych. A pamiętać przy tam należy, że wszechwładza unijnych komisarzy jest prawie równa wszechwładzy komisarzy z Rosji Sowieckiej. Co prawda nie strzelają oni do opornych w potylicę z nagana, ale nie przebierając w środkach usiłują doprowadzić do śmierci politycznej swoich przeciwników, czyli faktycznie milionów ludzi w Europie, w wielu krajach, nie tylko przecież w Polsce.
Jakże nie mówić o dyktaturze, skoro (wg Traktatu): "Członkowie Komisji są wybierani ze względu na swe ogólne kwalifikacje i zaangażowanie w sprawy europejskie spośród osób, których niezależność jest niekwestionowana”. Ale przez kogo ta niezależność jest niekwestionowana? Dotąd wystarczyło, że owa niezależność nie była kwestionowana przez "cesarzową Merkel" i ewentualnie prezydenta Francji - reszta miała przyjąć "niezależnego" szefa KE z entuzjazmem, zachwytami i aplauzem. Władza szefa KE i członków Komisji jest większa niż niejednego dyktatora, bowiem oni - jak czytamy w Traktacie: "nie zwracają się o instrukcje ani ich nie przyjmują od żadnego rządu, instytucji, organu lub jednostki organizacyjnej”. I tak też - o zgrozo - się zachowują każdego dnia - dokładnie wg. sowieckiego pojęcia niezależności. Nie liczą się z niczyim zdaniem, poza zdaniem mocodawców, co bardzo jaskrawo pokazał przykład Timmermansa, polityka paskudnego formatu, z przerośniętym ego funkcjonariusza na berlińsko-paryskim pasku. Ale pal sześć osobowość Timmermansa - pamiętajmy, że jego postawa wynikała także z litery i ducha "Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej”, ponieważ prawo tego Traktatu wręcz nakazuje unijnym władcom uniezależnić się całkowicie od wszelkich organów ustanowionych na drodze demokratycznej, co nasuwa oczywiste pytanie: czy w ogóle możemy mówić o jakiejś unii wolnych państw? Chyba nie bardzo, prędzej nasuwa się pojęcie dyktatury zanurzonej w niejasnym gąszczu przepisów, które pozorują demokratyczne struktury brukselskiej organizacji.
Zablokowanie kandydatury Timmermansa to przede wszystkim sukces nie tyle tych dziesięciu państw, które po raz pierwszy w historii UE otwarcie i głośno sprzeciwiły się dyktatowi Niemiec i Francji, ale wielkie zwycięstwo Unii Europejskiej, która ewidentnie stoi na rozdrożu: albo rozpad w stylu Związku Sowieckiego, albo powrót do wartości ojców założycieli. To zwycięstwo jest krokiem, być może punktem zwrotnym, ku ideałom chadeków, którym bliskie było hasło "Europy Ojczyzn": Konrada Adenauera, Alcide de Gasperi i Roberta Schumana. Wyszło właśnie na jaw, którym państwom zależy na UE, a które traktują UE jak totalitarne quasi państwo. Widać, ile warte są brednie o Polexicie, destrukcyjnej roli Węgier, Włoch i ruchów, których celem jest przywrócenie Europie wartości europejskich. Zresztą, tak po prawdzie, są to rzeczywiście działania destrukcyjne - destrukcyjne dla dyktatury europejskiego superpaństwa. Ale fiasko totalitarnej "procedury" mianowania szefa KE, to także klęska Angeli Merkel, niekwestionowanej dotąd "cesarzowej" Europy, nazywanej tak względu na jej centralną rolę i na znaczeniu Niemiec. Jednak tak samo jak w polityce wewnętrznej, autorytet kanclerz słabnie i w łonie UE staje się znikomy. Przegrany jest w ogóle tandem francusko-niemiecki, ten nienaruszalny dotąd europejski diesel, który się dusi nie tyle z braku, co z jakości paliwa na którym pracuje. Angela Merkel jest bez wątpienia na końcu swojej drogi politycznej, ale widać też potworną słabość Emmanuela Macrona, który tonąc w fali wewnętrznych problemów Francji, nie jest w stanie odgrywać poważnej roli w Europie.
Za wcześnie jest wyrokować, czy główna oś Unii nie przesunie się z osi Berlin-Paryż na oś (na przykład) Warszawa - Budapeszt -Rzym, chociaż konfiguracja "nowej" Europy może być dowolnie inna. Natomiast "nowa" UE stoi przed nieuniknioną debatą, w której trzeba będzie odpowiedzieć na poważne pytania: czy musimy w UE oddawać te wszystkie wolności, które kiedyś już dostaliśmy? Czy nie są przekraczane granice zatracające wolność suwerennych państw i czy metody stosowane w Unii nie łamią wcześniejszych postanowień zawartych między tymi państwami? Czy nie należy natychmiast porzucić utopijnych projektów multikulturalizmu, liberalizmu i rozkładu tożsamości narodowej? Bo to, że nie ma zgody na europejskie superpaństwo, o znamionach państwa totalitarnego właśnie dobitnie wszyscy zobaczyliśmy.
Komentarze