#prawo cytatu_Megapolis
#prawo cytatu_Megapolis
Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
555
BLOG

Swąd globalizacji

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Biznes Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Nie ma obiektywnych praw rozwoju ani żadnej dziejowej konieczności. Globalizacja, teraz to jasno widać, jest mrzonką wyznawców kolektywizmu, łakomą szansą dla chciwców oraz śmiertelnym zagrożeniem dla rodzaju ludzkiego. Od tego, czy zdobędziemy się na stanowcze „nie” – zależy nasza przyszłość.

Dzień był pogodny, wrześniowy. Miałem akurat trochę czasu, wałęsałem się po centrum. Ze śródmiejskiego Rynku skręciłem w Åsgatan, główną wówczas handlową promenadę Falun, szwedzkiego miasta o długich tradycjach górnictwa miedziowego, bardziej jednak znanego z czterokrotnie tam organizowanych mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym.

Już pod sam koniec tej handlowej uliczki, kawałek za salonem oferującym męską galanterię marki Björn Borg, wszedłem do średniej wielkości magazynu z obuwiem sportowym, które w tamtym czasie Polsce nosiło umowną nazwę adidasów. Wszedłem… i czym  prędzej uciekłem z powrotem na ulicę. W sklepie, w którym dziesięć lat wcześniej dobrałem sobie świetne buty do tenisa szwedzkiej firmy Tretorn, teraz po prostu śmierdziało. To była jesień 1988 roku.

Odór, który mnie stamtąd wypędził, nie pochodził bynajmniej od ludzi, tradycyjnie przecież w Szwecji zadbanych i wyświeżonych. Nie był też zaduchem niesprzątanego czy niewietrzonego wnętrza. Nie, ta przykra dla mnie woń wydobywała się z rozlicznych par sportowego obuwia, tekstylno-gumowego, o dość topornej stylistyce, na coraz grubszych spodach, z obcasami, które jeszcze nie przypominały, ale już zapowiadały pochód w stronę diabelskiego kopytka…

Agresywne, antyestetyczne wzornictwo, ciemna kolorystyka, opary syntetycznego kleju, którym – wtedy jeszcze raczej w Korei niż w Chinach – spajano te kawałki materiału i tworzywa, to była właśnie pierwsza, można rzec nieśmiała fala globalizacji, o odstręczającym zapachu. Oraz fatalnych konsekwencjach. Takich pepegów nigdy nie włożyłem na nogi.


Marki luksusowej Europy
Obserwowalny udział krajów i firm azjatyckich w produkcji dóbr konsumpcyjnych, przydatnych, a nawet pożądanych przez społeczeństwa państw tzw. Zachodu, a pośrednio również w Europie Środkowowschodniej, zwłaszcza w Jugosławii i u nas, rozpoczął się na przełomie lat 60. i 70. zeszłego wieku od aparatów fotograficznych i samochodów osobowych produkcji japońskiej. Utarło się wtedy nawet powiedzenie, że Japończycy wytwarzają bardzo dobre produkty (wozy, aparaty, elektronikę), o ciekawych rozwiązaniach, efektownym wzornictwie oraz porównywalnej jakości ze swymi amerykańskimi, niemieckimi, brytyjskimi czy holenderskimi odpowiednikami, ale w przyzwoitej, dla nas znacznie przystępniejszej cenie.

Tak było w zakresie produktów ze średniej półki, ale wyroby topowe w każdej kategorii pozostawały domeną wytwórców europejskich. Znaczącymi markami były wciąż holenderski Philips czy szwedzki Electrolux. Najlepszym aparatem fotograficznym, używanym nawet przez NASA w misjach kosmicznych Hasselbladem, również szczycili się Szwedzi. A brytyjski Bentley czy Rolls-Royce nadal pozostawały synonimem najwyższego luksusu w kategorii elegancka limuzyna. Choć przedmiotem westchnień ludzi młodych bywały też rozłożyste amerykańskie Pontiaki i Chevrolety, a w pewnym okresie nawet Fordy Mustangi.

W kategorii wozów sportowych prym zdecydowanie wiodła Europa. Przeważały firmy włoskie: Ferrari, Lamborghini, Lancia, Maserati, ale w cenie była i niemiecka marka Porsche, i brytyjski Aston Martin. Warto wspomnieć też o euroatlantyckiej, czyli włosko-amerykańskiej  produkcji obliczonej głównie na odbiorcę w USA. Alejandro De Tomaso, syn włoskich emigrantów w Buenos Aires, powrócił do Europy. Początkowo szukał swej szansy jako kierowca Formuły 1, po czym zaczął przerabiać wozy wyścigowe, a także wytwarzać sportowe modele samochodów pod własną marką.

De Tomaso Pantera, czyli zaprojektowane w Modenie nadwozie z trzystukonnym silnikiem Forda, udało mu się chyba najlepiej. Produkowanego przez dwie dekady modelu (1971-1991) sprzedano ponad siedem tys. egzemplarzy. Najsłynniejszym nabywcą Pantery był sam Elvis Presley… Wtedy jeszcze snobowano się na Europę, choć Japończycy ostro wchodzili na zachodnie rynki z coraz lepszą jakościowo elektroniką, przede wszystkim, ze sprzętem audio-video. Zbliżały się nowe czasy.


Hinduska bawełna i dwa miliardy Azjatów
W latach 70. nie tylko w metropoliach, ale i w mniejszych miastach Europy Zachodniej pojawiły się sklepy z odzieżą z Indii. Były w nich koszule dla mężczyzn i znacznie większy wybór strojów dla pań z fantazyjnie barwionych tkanin hinduskich, głównie z bawełny, ale i z jedwabiu. Można było tam również kupić rozmaite drobne gadżety: szale, biżuterię, aromatyczne trociczki, posążki Buddhy oraz figurki wielu innych postaci z dalekowschodniego panteonu bóstw i bożków.

W Sztokholmie jeden ze sklepów z szyldem Indiska Bomull mieścił się przy bogatej i uczęszczanej śródmiejskiej ulicy Drottninggatan. Co istotne, sieć tych sklepów oferowała modną wówczas odzież po cenach atrakcyjnych nawet dla przybysza z PRL-u. W Polsce moda na  sukienki z Indii zaczęła się z dość oczywistych względów później, dopiero po 1989 roku. Ale hinduskie sklepy w naszym kraju zostały nieco inaczej sprofilowane: podczas gdy asortyment oferowany Szwedom w latach 70. sprawiał wrażenie produkcji uwzględniającej gusta, trendy oraz nawyki tamtejszej klienteli, a więc był wstępnie inkulturowany, o tyle w Polsce sklepy z hinduszczyzną zdawały się raczej wabić etniczną oraz religijną odmiennością. Niejako zachęcając potencjalnych klientów do kulturowej transgresji.

Jakość hinduskiej oferty, w porównaniu z tą sprzed dwóch dekad, również pozostawiała sporo do życzenia. Nie proponowano poza tym, inaczej niż to bywało w Szwecji,  niczego atrakcyjnego dla mężczyzn. Magnesem dla polskiego odbiorcy miały być wyrazista egzotyka i niskie ceny, co sprawiło, że w dłuższej perspektywie z miejskiego pejzażu sklepy z indyjską bawełną prawie całkiem poznikały. Ale za pozornym brakiem zmysłu handlowego kryła się zasadnicza zmiana strategii gospodarczej. Indie, ze swym miliardem trzystoma milionami mieszkańców, zostawiając wyłącznie rodzaj ichniej Cepelii, postawiły raczej na Bollywood oraz własny odpowiednik Doliny Krzemowej, czyli na nowoczesne przemysły i outsourcingowe usługi IT, w tym na elektroniczną księgowość, czyli na zajęcia poważniejsze niż handel kolorowymi sukienkami.  

Za Japonią (obecnie 125,5 mln ludzi), która jako pierwsze państwo azjatyckie, stanęła do współzawodnictwa w produkcji atrakcyjnych dóbr dla średnio zamożnych mieszkańców bogatych państw Zachodu, ruszyły wkrótce cztery kolejne tygrysy z Azji Wschodniej: Korea Południowa, Singapur, Hongkong i Tajwan. Tygrysy, owszem,  gospodarczo prężne, ale – jak na produkcyjne podmioty azjatyckie –  niezbyt ludne. Blisko 52 mln Koreańczyków z południa, 23,5 miliona mieszkańców Tajwanu, nieco ponad 6 milionów Singapurczyków, wreszcie około 7,5 miliona Chińczyków w Hongkongu to zaledwie niespełna 90 milionów ludzi.

Na przełomie lat 80. i 90. do niezbyt liczebnego wcześniej peletonu azjatyckich wytwórców dołączyły państwa kontynentalne Tajlandia i Malezja oraz wyspiarskie Indonezja i Filipiny, zasadniczo zwiększając potencjał tego, co anglosaska teoria zarządzania określa mianem human resources. Malezja z 32 mln Malezyjczyków, Tajlandia, którą zamieszkuje 69 mln Tajów, Indonezja z 267 mln mieszkańców oraz Filipiny ze 109 mln Filipińczyków to już w sumie 480 mln ludzi.

Łącznie populacja ośmiu państw zaliczanych do gospodarczych tygrysów liczy (według CIA Factbook) 570 milionów potencjalnych wytwórców dóbr konsumpcyjnych dla tzw. pierwszego świata, razem z Japonią – blisko 700 milionów ludzi. Warto pamiętać, że o swój udział w światowym podziale pracy starają się również Pakistan, Bangladesz, Wietnam czy Sri Lanka… No i o tym, że dotąd nawet nie wspomnieliśmy o azjatyckim smoku, o Chinach. 


Chiński smok i trzej prezydenci USA
Państwo Środka, czyli Chińska Republika Ludowa (People’s Republic of China), tkwiło za podwójnym chińskim murem od roku 1949, kiedy władzę objął tam przewodniczący Mao. Jeden z tych chińskich murów istniał od dawna i pozostaje dobrze widoczny z Kosmosu, drugim – wcale nie mniej realnym, a pewnie nawet bardziej krępującym była wersja ideologii komunistycznej, zwana maoizmem.

Nawiązanie relacji komunistycznych Chin ze światem urządzonym według innych, niemarksistowskich reguł, dokonało się za sprawą tzw. dyplomacji pingpongowej: najpierw z sąsiednią Japonią, później ze Stanami Zjednoczonymi. Zaczynało się od spotkań pingpongistów, ale sami zawodnicy grający w tenisa stołowego nie zdołaliby pewnie przełamać barier, gdyby nie szczególne umiejętności negocjacyjne Henry’ego Kissingera, który podczas pierwszej kadencji prezydenta Richarda Nixona był jego doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, a podczas drugiej – sekretarzem stanu. W roku 1972 Nixon złożył oficjalną wizytę w Pekinie, co otworzyło nową epokę w stosunkach amerykańsko-chińskich.

Dekadę później, podczas prezydentury Ronalda Reagana, któremu Polacy mają sporo do zawdzięczenia, przenoszenie produkcji z USA do Chin kontynentalnych stało się dość rozpowszechnioną praktyką. Amerykanie żyjący z pracy własnych rąk do dziś pamiętają, że za Reagana „praca wyjeżdżała do Chin”, niepokojąco podnosząc poziom bezrobocia i zamieniając w północno-wschodniej części kraju „pas stali” w „pas rdzy”. Powody przenoszenia produkcji przemysłowej były dość oczywiste: koszty pracy znacząco niższe w Chińskiej Republice Ludowej pozwalały inwestorom osiągać znacznie wyższe zyski. Dalekosiężnymi skutkami bezrobocia w Stanach czy dumpingu socjalnego w Chinach nikt sobie przecież wtedy głowy nie zawracał.

Tymczasem znikały firmy o całkiem sporych tradycjach, a jeśli nawet można było znaleźć produkty znanych wcześniej marek, to gdzieś z boku lub pod spodem na tzw. tabliczce znamionowej wśród danych technicznych widniały trzy niewielkie literki: PRC. Doszło do tego – opowiadał mi znajomy z USA – że zakup rodzimego produktu made in USA stawał się okazją do świętowania. Upraszczając, na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia po Chrystusie trzy miliardy Azjatów zaspokajały wszystkie potrzeby miliarda mieszkańców cywilizacji euroatlantyckiej, tak do niedawna twórczej, a teraz rozleniwionej i starzejącej się niemal bezpotomnie. Symplifikując jeszcze bardziej, półtora miliarda Chińczyków produkowało prawie wszystko dla prawie wszystkich. I tak to trwało przez trzy dekady, może nawet dłużej, aż po Nixonie i Reaganie pojawił się trzeci republikański prezydent USA – Donald Trump – i spojrzał na groźne skutki globalizacji świeżym okiem. Ale o tym już innym razem.


Waldemar Żyszkiewicz

(4 kwietnia 2020)

pierwodruk: Obywatelska. Gazeta im. Kornela Morawieckiego, nr 216, 10–23 kwietnia 2020

Zobacz galerię zdjęć:

#prawo cytatu_Obywatelska nr 216
#prawo cytatu_Obywatelska nr 216 #prawo cytatu_Obywatelska_okładka

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka