Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
844
BLOG

NEP ministra Gowina

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Polityka Obserwuj notkę 2

 

Proponowane ułatwienie dostępu do zawodów może na krótko zmniejszyć poziom bezrobocia, ale zderegulowane sektory rynku pracy oraz jakość świadczonych tam usług z pewnością pogorszy. I to w dłuższej perspektywie.    

Nawet pobieżny rzut oka na listę 49 zawodów przewidzianych do deregulacji przez resort kierowany przez Jarosława Gowina budzi zastanowienie. Dlaczego? Bo w wykazie prezentowanym przez Ministerstwo Sprawiedliwości adwokat i radca prawny sąsiadują nie tylko z notariuszem, detektywem, taksówkarzem, ale także szyprem żeglugi śródlądowej, spawaczem i mechanikiem wiertni w górnictwie otworowym, trenerem klasy mistrzowskiej oraz liderem klubów pracy. A to trochę nieporównywalne profesje.

Polska unijną papugą

Rozumiem, że podwładni ministra Gowina sporządzili tylko zestawienie propozycji, otrzymanych od kolegów z właściwych resortów. Ale na tym wcale nie koniec. Szykuje się kolejna, znacznie dłuższa lista, która ma liczyć 230 pozycji. Skąd – jeszcze przed zakończeniem przeglądu katalogu zawodów reglamentowanych – można przewidzieć, że znajdzie się na niej aż tyle pozycji? To akurat wiadomo. Równamy przecież do najlepszych, więc ma pozostać nie więcej niż półtorej setki, bo w Niemczech taka lista obejmuje 152 profesje, we Francji – 150, we Włoszech – 148.  A że dotąd nasze regulacje dotyczyły 380 zawodów, resztę łatwo można sobie wyliczyć.

Może blisko czterysta zawodów regulowanych to faktycznie trochę za dużo, ale arbitralna decyzja, że ma być ich tyle co u sąsiadów wydaje się pozbawionym racjonalności papugowaniem, które co gorsza nie uwzględnia specyfiki naszego rynku pracy ani różnic w sposobie kategoryzowania zawodów.

– W naszym kraju pośrednik w obrocie nieruchomościami oraz zarządca nieruchomości to dwie odrębne profesje, czyli dwie pozycje na liście, natomiast w USA w obu przypadkach zajmuje się tym zawodowo realtor – wyjaśnia Wojciech Kuc, prezydent Polskiej Federacji Rynku Nieruchomości.

Szczegółowa specyfikacja – np. cztery odmiany zawodu przewodnika: miejski, terenowy, górski, wysokogórski podczas gdy w innych państwach wystarcza po prostu guide czy leader – owszem, wydłuża polską listę profesji reglamentowanych, ale czy to jest powód do ekspresyjnych określeń w rodzaju „ranking hańby”? Znacznie ważniejsza wydaje się informacja, że Czechy, które na liście trapiącej ministra sprawiedliwości zajmują pozycję zaraz za nami, tę obszerną listę zawodów regulowanych sporządziły właśnie w związku z przystąpieniem do UE. Dla ochrony swojego rynku pracy.

Adwokat, architekt, lekarz, aptekarz…

W gruncie rzeczy długość listy nie ma znaczenia. Ważniejsze, żeby wiedzieć, co to są zawody regulowane, jak się dzielą, skąd się wzięły i po co je wprowadzono. Bo przecież nie jest to, jak można by wnosić ze świętego oburzenia ministra Gowina, jakieś polskie dziwactwo, lecz powszechnie stosowana w świecie praktyka. Wszystkie państwa nie od dziś mają przepisy, które wykonywanie określonych profesji oraz typów działalności, że względu na ich szczególne znaczenie dla życia, zdrowia i pomyślności własnych obywateli uzależniają od posiadania specjalnych kwalifikacji, a nieraz i odpowiednich przymiotów charakteru. Profesje objęte takimi przepisami to właśnie zawody regulowane.

Według stanu prawnego na grudzień 2010, a więc po trzech latach rządów koalicji PO-PSL, mieliśmy w Polsce 1) zawody regulowane systemu ogólnego, 2) działalności regulowane z zakresu handlu, przemysłu i rzemiosła, oraz 3) zawody regulowane systemu sektorowego. Ta trzecia nieliczna grupa, do której należą: adwokat, radca prawny, lekarz, lekarz dentysta, lekarz weterynarii, farmaceuta, pielęgniarka, położna oraz architekt – zasługuje na szczególną uwagę, bo są to – z wyjątkiem pielęgniarki i położnej – tzw. wolne zawody, zapewniające wyróżnioną pozycję społeczną, które zostały objęte taką samą reglamentacją we wszystkich państwach Unii Europejskiej. Co oznacza, że uzyskiwanie uprawnień zawodowych w tych profesjach zostało ujednolicone dla całej Wspólnoty, zatem kwalifikacje zdobyte w jednym z państw członkowskich muszą zostać uznane w całej Unii.

Natomiast reglamentacja pozostałych zawodów (tzw. systemu ogólnego) pozostaje całkowicie w zakresie uprawnień państw członkowskich. Nic zatem dziwnego, że przepisy w tym zakresie, związane z narodową tradycją, kulturą prawną, rodzajem gospodarki, cywilizacyjnym stadium rozwoju, ale także demografią czy pojmowaniem swojej racji stanu, bywają bardzo zróżnicowane.  

Warto zwrócić uwagę, że zawody adwokata i radcy prawnego – dwie pierwsze pozycje z deregulacyjnej transzy Gowina – należą do tzw. systemu sektorowego, więc sposób uzyskiwania uprawnień do ich wykonywania musi być dopasowany do zasad ogólnounijnych. To, co zostało przedstawione na konferencji prasowej jako niezłomna chęć przełamania oporu prawniczych korporacji, okazuje się pochodną zobowiązań wynikających z naszego członkostwa w UE.   

Kto może sprzedawać domy

Nadmierna regulacja, czyli utrudnianie dostępu do zbyt wielu zawodów szkodzi, bo rośnie bezrobocie, a przy braku konkurencji ceny usług wędrują w górę mimo spadku ich jakości. Rośnie też biurokracja, co zwiększa koszty funkcjonowania państwa, w zawodach regulowanych ma miejsce wyzysk, a wszystko to razem niekorzystnie wpływa na gospodarkę – przekonuje autor prezentacji, którą można znaleźć w witrynie Ministerstwa Sprawiedliwości.

Prócz argumentów teoretycznych, są tam również przykłady z życia wzięte, przynajmniej tak głoszą śródtytuły. Bo historyjka z zakupem mieszkania o pow. 60 m kw. w Rzeszowie, z rzuconą mimochodem uwagą, że dotąd pośrednik nieruchomości brał za swą pracę od 1 do 3 proc. prowizji, często nawet od obu stron transakcji – zdumiewa. Czyżby doradcy zdołali przekonać ministra, że pośrednik z nowego zaciągu, już po deregulacji, bez studiów wyższych i podyplomowych, od którego nie będzie się również wymagać żadnej praktyki zawodowej, zrezygnuje z tego tytułu z wynagrodzenia? Czy ewentualnie zadowoli się połówką procenta od jednej strony?

– Wbrew temu, co można teraz usłyszeć w mediach, nasz zawód wcale nie jest zamknięty, nie jest reglamentowany – mówi Wojciech Kuc, z PFRN. – My, jako organizacja zawodowa, nie prowadzimy żadnych weryfikacji kandydatów na pośredników. Wystarczy w Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej złożyć stosowne dokumenty, żeby otrzymać uprawnienia.

Dla prezydenta Polskiej Federacji Rynku Nieruchomości wymóg ukończenia studiów wyższych z minimum programowym w zakresie obrotu nieruchomościami, podobnie jak znajomość języka polskiego i dysponowanie zaświadczeniem o niekaralności wydają się czymś racjonalnym.  

– Trzeba jeszcze oczywiście odbyć praktykę zawodową, płatną albo bezpłatną, do wyboru – dodaje Kuc. – Nie wyobrażam sobie jednak, żeby poważne transakcje, a obrót nieruchomościami takich transakcji przecież dotyczy, mogły przeprowadzać osoby całkiem do tego nieprzygotowane.

Czy pokochamy deregulację   

Minister Gowin reklamuje deregulację jako sposób na zmniejszenie bezrobocia. Zatrudnienie w otwieranych właśnie, atrakcyjnych dla ludzi młodych zawodach może – zdaniem ekspertów resortu – wzrosnąć o 15–20 proc. Nieźle to brzmi, ale w liczbach bezwzględnych te spodziewane 50 do 100 tysięcy nowych miejsc pracy to kropla w morzu potrzeb, jeśli pamiętać, że liczba młodych bezrobotnych Polaków od dłuższego czasu oscyluje w granicach miliona osób. 

– Bardzo bym chciał, żeby dzięki deregulacji przybyło w miejsc pracy – deklaruje Wojciech Kuc. – Ale obawiam się, że to mało realne. Dlaczego? Bo już teraz sektor bankowy rozpoczął ścisłą współpracę z branżą deweloperską. I zanosi się, że wkrótce przejmie lwią część obrotu nieruchomościami. A kogo jako kredytodawcę wskaże swemu klientowi firma brokerska, której stuprocentowym udziałowcem jest jakiś bank? Nietrudno zgadnąć.

O tym, że deregulacja jest pasją ministra Gowina – zapewniał podczas konferencji prasowej Donald Tusk, choć po prawdzie szef gabinetu sformułował swoją opinię mniej elegancko. Pasja czy niepasja, tak się składa, że deregulację forsuje też ostatnio nowy rząd włoski, widząc w ułatwieniu dostępu do pewnych zawodów nie tylko szansę na redukcję poziomu bezrobocia, ale i sposób na jednoprocentowy wzrost PKB. Premier Monti przedstawił w styczniu pakiet ustaw, które dotyczą m.in. środowisk bankierów, prawników, farmaceutów i taksówkarzy.

Polski minister sprawiedliwości najwyraźniej poszedł śladem szefa włoskiego rządu, choć pasja Gowina bankierów, co ciekawe, nie objęła. Jednym z zapowiadanych skutków zmiany ustawy o dostępie do zawodów regulowanych miał być istotny spadek cen przy rosnącej jakości świadczonych usług. O przyszłych cenach, które zależą od wielu zmiennych, trudno dziś wyrokować. Ale nad jakością usług warto się na chwilę zatrzymać.  

Szybciej, łatwiej, niebezpieczniej

Porównanie wymagań stawianych osobom aspirującym do pracy w jednym z 49 zawodów z listy Gowina musi zastanawiać. W zawodach prawniczych zmiany są niewielkie, ale już urzędnik sądowy nie będzie musiał legitymować się wyższym wykształceniem. Podobnie jest w przypadku specjalisty ds. rozwoju zawodowego, instruktora sportu, doradcy zawodowego, zarządcy nieruchomości.

Odpowiednio, w wielu zawodach zniesiono dotychczasowy wymóg posiadania wykształcenia średniego. Zrezygnowano też z egzaminów, testów kwalifikacyjnych, często pominięto licencje, obligatoryjne wcześniej kursy, staże, praktyki zawodowe, przeszkolenia. Nie wątpię, że w wyniku takiego posunięcia młodym ludziom bez szkół i doświadczenia łatwiej będzie uzyskać dostęp do wielu zawodów. Jednak o lepszej pracy czy choćby osiągnięciu jej poziomu sprzed reformy nie podjąłbym się nikogo na serio przekonywać.

Przyjrzyjmy się propozycji ułatwienia dostępu do zawodu spawacza w zakładach górniczych wydobywających kopaliny otworami wiertniczymi. Dotąd kandydat musiał się legitymować nie tylko ukończeniem szkoły ponadpodstawowej czy ponadgimnazjalnej o profilu ogólnym oraz odpowiednimi kwalifikacjami, lecz także odbyciem specjalistycznego kursu i trzymiesięcznego stażu pod nadzorem upoważnionego spawacza. Teraz nie musi już nic: nowelizacja ustawy znosi wymóg wykształcenia, ukończenia kursu, przejścia przez okres stażowy.

– Do tego dochodził jeszcze egzamin, składany przed komisją w Okręgowym lub Wyższym Urzędzie Górniczym – uzupełnia Józef Ryl, przewodniczący Sekcji Górnictwa Naftowego i Gazownictwa Porozumienia Związków Zawodowych „Kadra”. – Zdobyte w ten sposób uprawnienia przysługiwały bezterminowo, cofano lub zawieszano je tylko wyjątkowo, gdy doszło do wypadku lub jakiegoś poważnego przewinienia.

Józef Ryl sceptycznie odnosi się do ewentualnego poluzowania wymogów, które w górnictwie otworowym ściśle wiążą się nie tylko z poziomem bezpieczeństwa pracowników, lecz także koniecznością zabezpieczenia kosztownych przecież maszyn i urządzeń.

– Jesteśmy w okresie przejściowym, bo od 1 stycznia 2012 weszło nowe prawo górnicze i geologiczne. Tworzy się dopiero akty wykonawcze, trwają szkolenia. Potrzeba czasu, żeby sytuacja trochę się ustabilizowała – ocenia przewodniczący PZZ „Kadra”. I dodaje: – Nie wyobrażam sobie, żeby spawacz, elektryk czy mechanik mogli u nas od razu podjąć samodzielną pracę. Dotąd okres przyuczania np. do pracy z maszyną trwał nieraz i dwa-trzy lata. Przypuszczam, że ktoś, kto zaplanował zniesienie szkoleń, egzaminów i okresu stażowego, nie miał chyba nigdy do czynienia z naszą branżą. 

Taksówki: powrót do przeszłości  

Podobny opór przed zmianami można zaobserwować w środowisku stołecznych taksówkarzy. Ostatnio zyskali oni poważnego sojusznika w osobie prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, która w mediach podjęła polemikę ze swym partyjnym kolegą-ministrem. Irytacja pani prezydent wydaje się zrozumiała, bo „przewóz osób” – zmora licencjonowanych taksówkarzy oraz pasażerów wożonych do celu według wskazań GPS, czyli bardzo często trasą nieoptymalną – jeszcze nie zniknął na dobre z warszawskich ulic, a tu minister Gowin planuje zamach nie tylko na licencje, ale także na obowiązkowy w większości metropolii na świecie egzamin z topografii miasta.

– Deregulacja proponuje nam powrót do przeszłości. Z wolnoamerykanką mieliśmy już przecież do czynienia w latach 90., to wtedy właśnie powstały mafie taksówkowe – przypomina Michał Więckowski, przewodniczący Międzyzakładowej Komisji nr 3005 Taksówkarzy Zawodowych m.st. Warszawy, należącej do Regionu Mazowsze NSZZ Solidarność.

Przewodniczący Więckowski, inżynier z wykształcenia, od piętnastu lat taksówkarz, jest przekonany, że wprowadzenie w życie przedstawionych w mediach pomysłów znowu popsuje stołeczny rynek taksówkowy, który po roku 2001 trochę się ustabilizował.  

– To może być sposób na chwilowe obniżenie poziomu bezrobocia, ale z pewnością pogorszy jakość świadczonych usług, bo zawodowi taksówkarze, nie mogąc zarobić na utrzymanie rodziny po prostu zejdą z rynku – przewiduje Więckowski. – Już jest ciężko, bo średnio biorąc, warszawski taksówkarz dwa razy dłużej czeka na zlecenie niż jeździ z klientem. A powinno być odwrotnie.

Nie pomaga nawet ustawa ograniczająca liczbę godzin za kółkiem. Życie jest coraz droższe, więc nierzadko kierowca taksówki siedzi w samochodzie po 16 godzin na dobę. W weekendy jeszcze dłużej.

– Dlaczego wciąż chcemy uczyć się na własnych błędach? Dlaczego nie wyciągamy rozsądnych wniosków z cudzych doświadczeń? – dziwi się szef Solidarności taksówkarzy. – Z wątpliwej innowacji, w którą się nas teraz pakuje, Amerykanie już po roku się wycofali.

Zobacz galerię zdjęć:

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka