Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
555
BLOG

Baśń o centrowym elektoracie

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 39

Trudno się oprzeć przekonaniu, iż rzewne opowieści o centrowym elektoracie stanowią albo próbę zwodzenia kierownictwa PiS przez tzw. ekspertów, albo chęć zapewnienia sobie politycznego alibi przy odchodzeniu od zobowiązań z kampanii 2015 roku.

Deklaracje o przywiązaniu do demokracji jako najlepszego z możliwych systemu władzy są we współczesnym świecie niejako obligatoryjne. Kto nie chce zostać wykluczony z grona ludzi rozumnych i przyzwoitych, w zasadzie nie ma wyboru. Jedynie posłuszne mantrowanie o walorach demokracji, najlepiej liberalnej, cokolwiek to znaczy, jest akceptowane przez mejnstrimowych stręczycieli modnych ideologii. Nawet nieśmiałe wspomnienie o ewentualnych zaletach monarchii prowadzi do samoośmieszenia się, natomiast brak gromkiego potępienia satrapów albo autorytarnych systemów władzy w krótkim czasie skutkuje śmiercią cywilną.

Laboga, cóż to za demokraci
Ma być demokratycznie i już. Od demokracji nie ma odwrotu. Demokracja albo śmierć. O tym, że brak wyboru, zwłaszcza ideowego czy światopoglądowego, w realnie zróżnicowanym społeczeństwie stanowi negację przyrodzonej kondycji ludzkiej oraz uniwersalnego ładu aksjologicznego szermierze postępu, dekonstrukcji i globalizacji, wydają się nie wiedzieć. Albo zwyczajnie ignorują fakty, co skądinąd nie powinno dziwić, u kontynuatorów radykalnych konceptów Richarda hrabiego Coudenhove-Kalergiego, austriackiego utopisty i pierwszego laureata europejskiej nagrody im. Karola Wielkiego.

Likwidacja państw narodowych, metysaż ras, zglajchszaltowanie rodzimych kultur i arbitralne zastąpienie tradycyjnych elit narodowych nową, jednorodną etnicznie elitą przyszłości – oto arbitralne, dość bezceremonialnie formułowane wnioski, do jakich doszedł spowinowacony z Marią Kalergis autor prac takich jak „Praktyczny idealizm” (1925) czy późniejsza, trzytomowa „Walka o Paneuropę”. Dezynwoltura, z jaką potomek arystokratycznego rodu chciał przesądzać o losach milionów ludzi, w połączeniu z dość chropawym intelektualizmem (to eufemizm) jego prac teoretycznych, mogłaby dziś budzić jedynie śmiech, gdyby nie fakt, że europosłanka Róża Thun, wraz z kolegami z Grupy im. Spinellego, włoskiego komunisty-federalisty dwoi się i troi, żeby – używając już innej, nie tak kompromitującej retoryki – podobne, a nawet dalej idące pomysły za wszelką cenę zrealizować.

Czyż miliony przybyszów z Afryki i Azji, przybywających do Europy na zaproszenie kanclerz Merkel, skądinąd też uhonorowanej nagrodą Karola Wielkiego, oraz związana często z nachodźcami kultura gwałtu, to nie jest prosty sposób na ową, postulowaną przez hrabiego Ryszarda eurazjatycko-negroidalną mieszankę genetyczną? Że trochę przesadzam? Wystarczy poddać realistycznej ocenie oparte na życzeniowej antropologii i fałszywej historii geopolityczne dezyderaty absolwenta wiedeńskiej Akademii Theresianum, by się pozbyć iluzji.

Twórca ideologicznego projektu Paneuropy w szybkim utworzeniu takiej kontynentalnej struktury (bez Wielkiej Brytanii) widział szansę na utrzymanie pokoju, zagrożonego, jego zdaniem, przez liczne „konflikty lokalne”, do których lekkim piórem zaliczał nie tylko wojny „polsko-rosyjską” czy turecko-grecką, ale także przejęcie Sopronu (niem. Ödenburg) przez Węgrów, „okupację” Wilna przez Polskę, zajęcie Fiume przez Gabriela d’Annunzia czy Górnego Śląska „przez Korfantego”. Ubolewał też z powodu odgrodzenia Niemiec od Prus Wschodnich przez pas polskiego Pomorza. Jak widać, austriacki geopolityk bez entuzjazmu witał niepodległość Rzeczypospolitej.

Frajerzy i zakładnicy elektoratu
Gdy wiele lat temu, w rozmowie ze znajomym akurat mieszkającym w Wiedniu, wyraziłem krytyczną opinię o politykach, którzy już podczas wyborczego wieczoru machają ręką na złożone podczas kampanii obietnice, ten życzliwie mi wyjaśnił, że muszą tak robić, bo w przeciwnym razie staliby się zakładnikami własnych wyborców. Zapamiętałem te słowa, wcale nie dlatego, że rozmówca zdołał mnie przekonać, lecz dlatego że wyznaczyły one wyraźną granicę między dwoma sposobami uprawiania polityki i rozumienia demokracji.

Istotą demokracji jest delegowanie władzy, jaką dysponuje zbiorowy suweren, w ręce przedstawicieli wyłanianych w procedurze zwanej wyborami. Jeśli możliwość odwołania osoby, która się z zawartego kontraktu – mandat za realizację ważnych dla ludzi celów – nie wywiązuje, będziemy traktować w kategoriach ograniczenia jej politycznej swobody, to co powiedzieć o samopoczuciu wyborców, którzy od blisko trzydziestu lat czują się nabijani w butelkę? Określenie „frajerzy” nie wydaje się wcale przesadne.

Toteż proszę się nie dziwić, że co drugi Polak nie zaprząta sobie głowy kampanijnymi fajerwerkami, a w niedzielę wyborczą, jeśli pogoda akurat dopisze, jedzie na grzyby. Wybory, ważne dla samych kandydatów, ich rodzin, dla partii-karmicielki, ewentualnie dla wyborczo nieistotnej społeczności maniaków polityki, zwykłym ludziom przypominają niestety, że przez długi czas, gdy głosowali na Solidarność, to dostawali Balcerowicza. I popiwek, galopujące  bezrobocie, dewastowany kodeks pracy, saksy zagranicą... A teraz, mimo obietnicy wstawania Polski z kolan oglądają, mówiąc oględnie, festiwal upokorzeń, zamiast zakazu aborcji dostali dostęp do GMO oraz możliwość nacieszenia się do woli genderową konwencją ze Stambułu... Za to Polska przez dwa lata będzie zasiadać w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Rytuały nieświętej Demokracji

Wbrew ponawianym oskarżeniom o głupotę i obraźliwym etykietkom Polacy jako wyborcy zachowują się naprawdę racjonalnie. No, bo po co wrzucać tę kartkę, studiować biogramy i programy kandydatów, jeśli oni i tak zachowają się zgodnie z niezmiennie meandrującą linią partii. Nie mogą przecież łamać dyscypliny partyjnej ani stać się zakładnikami kaprysów elektoratu – powie ktoś z oburzeniem. Może i tak, ale w takim razie proszę nie ubolewać, iż ludzie mają lepsze rzeczy do zrobienia niż udział w rytuale nieświętej Demokracji.

Mantra o konieczności poszerzenia społecznego poparcia o elektorat centrowy to pierwszy sygnał, że politycy ani myślą wywiązać się z zapewnień, iż zrealizują to, na czym nam zależy, ale na czym z wielu względów powinno zależeć również im. Powiedzmy sobie krótko, tzw. elektorat centrowy to mit. Przynajmniej we współczesnej, ostro spolaryzowanej Polsce. W Polsce wcale nie rozpolitykowanej, lecz raczej rozpyskowanej, skaczącej sobie do oczu. W Polsce wrzaskliwej i cwaniackiej, wykorzystującej każdą okazję, żeby dopaść i pognębić przeciwnika politycznego.

Elektorat centrowy to mit, bo połowa ludzi wybory sobie odpuszcza, na co zresztą przez trzy dekady klasa polityczna w Polsce mocno zapracowała. I to się nie zmieni, przynajmniej dopóki duopol PiS – PO okupuje scenę polityczną. Bo na razie ta druga połowa, czyli Polacy biorący udział w wyborach, w rozmaitych, dość płynnych proporcjach opowiadają się za jedną lub drugą, niekiedy wzbogaconą o koalicjantów, stroną naszego politycznego kontredansa. I to się nie zmieni, dopóki Polska się z tego duopolu nie otrząśnie.

Mniejsze zło czy coś dobrego?
Nie, nie jestem przeciwny systemom dwupartyjnym z zasady. I wcale nie uważam, że Prawo i Sprawiedliwość dla Polaków jest równie złą opcją jak osławiona za sprawą Tuska, Kopacz i Schetyny Platforma Obywatelska. Partia założona kiedyś przez trzech tenorów i jednego dyrygenta, który dość późno ujawnił swój udział w tym smętnym przedsięwzięciu, to coś najgorszego, co się mogło przydarzyć: pozór, polor, sznyt, pociągający młodych, pretendujących do nowoczesności, gotowość do odegrania praktycznie każdej roli w dowolnym interesie. No, może z wyjątkiem starań o polską rację stanu, bo tego nie da się lekko wyharatać w gałę. Bo przy tym trzeba się wysilić, natrudzić, okazać niemałą pomysłowość, determinację, wreszcie odwagę... Nie, o Platformie nie ma co mówić, Prawo i Sprawiedliwość jest bez wątpienia o wiele lepszą formacją dla Polski. O wiele lepszą, ale niestety jeszcze nie dość dobrą. A Polacy nie chcą już mniejszego zła.

Po trzydziestu latach od rzekomej zmiany jakościowej, ludzie gnębieni ciągłą prowizorką i doraźnością, chcą zmiany realnej. Po trzydziestu latach nominalnej suwerenności, chcą już suwerenności faktycznej. Polacy chcą, żeby Polska była Polską bez zabijania nienarodzonych dzieci. Bez wprowadzania w przestrzeń publiczną i sankcjonowania prawem rozmaitych form dewiacji seksualnych. Bez rodzinnych uprawnień dla monopłciowych duetów, w których nic się urodzić nie może. I przede wszystkim, nie chcą już kuszenia (będzie Fort Trump) ani straszenia (Fortu Trump nie będzie) geopolityką, po to tylko, by sprzecznej z międzynarodowym prawem i niezasadnej, ale planowanej grabieży naszego kraju nadać pozory konieczności.

(30 listopada 2018)
pierwodruk w Obywatelskiej. Gazecie Kornela Morawieckiego nr 181, 7 – 20 grudnia 2018

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka