Cykl przygód wysportowanego archeologa miał już słabszą kontynuację (część drugą), jednak twórcom filmu udało się poprawić (pogorszyć?) tamto wątpliwe osiągnięcie. Harrison Ford ma juz swoje lata i to tłumaczy brak sprężystego chodu. Czym jednak wytłumaczyć potknięcie scenarzystów?
Odcinek czwarty Indiany... nie ma fabuły. No po prostu nie ma. Podziwiamy na ekranie KGB, UFO, wybuch jądrowy, zombiaków, Indiańców, po planie plączą się jakieś postaci, które bez żadnej (niewielkiej zresztą) straty można było wyretuszować, jest sporo naciąganego zamieszania, lecz z tego chaosu nic, ale to literalnie nic nie wynika. Zresztą samo zawiązanie intrygi jest tak naiwne, jakby scenarzyści pracowali pod przymusem za jakieś grosze. Ewentualnie komuś się wydaje, że publika jest tak spragniona nowych przygód Indiany, że kupi wszystko, nawet stracha na wróble w charakterystycznym kapeluszu.
Rok 1957. Oddział Ruskich, przebranych za żołnierzy US Army, szuka skrzyni z czymś tam. Sowieci potrafili przeniknąć do Stanów, ukraść sprzęt i broń, opanować jankeską bazę wojskową - wszystko niezauważenie! - lecz nie potrafią poradzić sobie z drobiazgiem: znalezieniem skrzyni w magazynie skrzyń. No i dlatego porwali Indianę, żeby tę właściwą znalazł, ponieważ ów kiedyś tę pakę juz widział (tak, wiem, że to brzmi idiotycznie, ale ja tylko relacjonuję). Profesor Dżons oczywiście zadaniu sprostał, po czym równie oczywiście kacapom uciekł, chociaż sprint 66-letniego archeologa po podsufitce w ogniu kilkunastu kałasznikowów budzi bezradny uśmiech zażenowania. I to ostatnie uczucie na trwale wpisuje się w odbiór filmu: kuloodporność Indiany to jeszcze nie bajka, to dopiero wstęp do bajki - Dżonsowi nie straszny także wybuch jądrowy. O tym, że zna wszystkie języki świata, także te martwe, nie ma się co rozwodzić, to rozumie się samo przez się. Tak samo jak niepospolity instynkt detektywa - wchodzi do jakiejś jaskini i w pięćdziesiąt sekund odkrywa coś, czego nikomu nie udało się dokonać przez 500 lat. Potem znowu zostaje schwytany przez Rosjan, tym razem prawidłowo umundurowanych, w sowieckie uniformy. Dlaczego szwarccharaktery paradują tak wystrojone po peruwiańskiej dżungli? Aby publiczności nie pomylili się przypadkiem z krajobrazem?
I tak dalej aż do nudnego, niewciągającego finału. Całość jest widzowi obojętna od początku do końca.
Z jednym może wyjątkiem - szefowej złych Rusków Kejt Blanczet, tym razem z włosami ufarbowanymi na głęboką czerń. Ta kobieta nie jest klasyczną pięknością, niemniej fascynuje i przyciąga wzrok. No i budzi szacunek znakomicie opanowanym językiem rosyjskim, wzmocnionym dobitnym moskiewsko-nadsekwańskim akcentem. Scenarzyści przepasali ja pasem z rapierem, być może braki w inwencji maskując żartobliwym nawiązaniem do "Elżbiety". Haha, ale śmieszne.
I tyle atrakcji, przynajmniej przygodowych. Dla koneserów oper mydlanych pojawił się też wątek rodzinny: Dżons odnajduje ucharakteryzowanego na Izy Rajdera syna (a może na odwrót - syn odnajduje Dżonsa, trudno powiedzieć, jeśli nie ma się wprawy w odróżnianiu 2763 odcinka "Dynastii" od tego z numerem 3672) oraz się żeni z jego matką, którą spotyka się w peruwiańskiej dżungli (cóż może być mniej naturalnego?).
Indianę cz. IV wypada znać - i to jest chyba jedyny powód, dla którego można iść do kina na kolę i popkorn.
PS. Acha, no tak, była też kryształowa czaszka. Dlaczego nie na przykład puszka piwa? Bo tytuł filmu nie byłby efektowny. I to jedyny powód.
Inne tematy w dziale Kultura