Obserwując pogrom pod Austerlitz francuski generał Aleksander Langeron pozostający w służbie carskiej, wypowiedział do oficerów rosyjskiego sztabu znamienne słowa: "Widziałem już niejedną przegraną bitwę, ale o takiej klęsce nie miałem dotąd wyobrażenia". Opinia ta wydała mi się szczególnie przystająca do sytuacji powstałej w Polsce po wyborczym zwycięstwie Karola Nawrockiego. Przyglądając się pilnie wszystkim rodzimym elekcjom od 1989r., tę ostatnią uważam bowiem za przypadek szczególny, ze względu na skalę katastrofy obozu przegranego, a zwłaszcza na przesłanki, które do tej kompromitującej klęski doprowadziły.
Pozornie mając w garści wszystkie atuty, dające ogromną przewagę nad opozycją na wszystkich polach wyborczego starcia, dominując materialnie, instytucjonalnie i medialnie, a przy tym ciesząc się kolosalnym wsparciem zewnętrznym, obóz rządzący przegrał i to w sposób o jakim nikt wcześniej nie miał wyobrażenia. Bo choć pobieżna nawet znajomość mentalności naszych "elit" pozwalała przypuszczać jaką retoryką będą usiłowały przykryć klęskę, to jednak nowy element w znanych pejzażach powyborczych, dających się opisać frazą "jelenie ( czyli profesorowie, celebryci i autoryteci/tetki moralne ) na rykowisku" musi zaskakiwać. Kwestionowanie wyników wyborów nie tylko w sensie etycznym, ale nawet matematyczno - fizycznym to jednak nowość. Przywykliśmy do furii z jaką przegrane jaśniepaństwo rzucało się na polski ciemnogród, ale jednak zaciekłość w podważaniu tego co wysypało się z urn, pojawiła się w tej skali po raz pierwszy, dając świadectwo jak wysoko zawisło dno nad polskim obozem rządzącym i jego zwolennikami.
Z jednej strony to sytuacja paskudna, bo nie oszukujmy się, każdy normalnie funkcjonujący kraj potrzebuje elit przywódczych, potrafiących definiować jego cele i znajdujących środki do ich realizacji. Publiczność przy tym w sposób naturalny poszukuje autorytetów i znacznie lepiej się społecznie czuje, mając zaufanie do tych krzyczących codziennie "za mną". A zatem musimy mieć wiarygodnych polityków, prawników, lekarzy, urzędników, historyków, twórców, wojskowych itd., będących naturalną elitą, dającą oparcie polskiej państwowości od kilku wieków kruchej, albo zanikającej. W tej chwili nasze warstwy przywódcze nie dają żadnych gwarancji prawidłowego prowadzenia spraw kraju i to jest realne nieszczęście.
Z drugiej jednak strony czerwcowa katastrofa obozu rządzącego i wspierających go celebryckich mas, daje nadzieję na radykalną zmianę, uruchamiając surowe mechanizmy selekcyjne, dotychczas w Polsce niedostrzegalne. W czerwcu zobaczyliśmy bowiem spektakl, który obnażył całe ostatnie trzydziestolecie w zakresie wychowania naszych elit państwowych. Tu społecznie ponieśliśmy całkowitą klęskę, godząc sią na bezkrytyczne przyjmowanie wszystkiego co z zewnątrz, bez refleksji nad własnymi zasobami, w sferze społecznej ogromnymi. Swoistość losu Polski ostatnich stuleci, niepowtarzalność historii, bo w podobnej sytuacji nie znalazł się żaden naród europejski, w sferze idei mieliśmy i wciąż mamy ogromne zasoby, wynikające z prób odpowiedzi na pytania, gdzie indziej nie znane. I te dyskusje, zapalające wielkie umysły, to nasze doświadczenia, z których powinniśmy korzystać nie tylko my sami, ale też umieć przekazywać je innym. Niestety tak się nie dzieje, a wielki dorobek myśli polskiej idzie w przepaść z burzą, a raczej przy koncercie katarynek. Bo polskie elity niemal masowo odcięły się od własnego dziedzictwa, zadowalając się przyjmowaniem do własnych głów perforowanych wkładów, grających wciąż tę samą melodię.
Co szczególnie przykre, owo odrzucenie przebogatego dziedzictwa własnego dotyczy nie tylko "Europejczyków polskiego pochodzenia", podłączonych pod całą sieć obcych instytucji i z nich czerpiących zasilanie, co skutkuje spektakularnymi upadkami ludzi prawdziwie zdolnych i i inteligentnych, albo wypływaniem ludzi bezmyślnych, ale nadętych i pozbawionych zasad. Owo odrzucenie własnego dziedzictwa to też przypadłość myślicieli i publicystów prawicowych, których słucham i czytam często, ale niezwykle rzadko zauważam, aby odwoływali się do polskich myślicieli.
Trzeba mieć nadzieję, że to co się wydarzyło w czerwcu będzie tu jednak punktem zwrotnym, choćby dlatego, że Polacy pokazali, choć nieco instynktownie, jak wielką ich potrzebą jest własne i sprawne państwo, i jak spada tolerancja dla ludzi, sens istnienia takiego państwa podważających. Oczywiście przegrani żadnych wniosków z klęski nie wyciągnęli, zapadając się w maź własnych fobii i urojeń, od dawna nie dostrzegając, że siedzą po uszy w bagnie, bez nadziei wydostania się z niego. Dalej grają koncert katarynek i to jest dla Polski akurat dobre, bo ostatecznie kompromituje ich jako ośrodek jakichkolwiek idei, pozwalając nam na zastanawianie się, co oni by myśleli, gdyby myśleli. Ta katastrofa "kataryniarzy" otwiera może nawet po raz pierwszy od upadku komuny, przestrzeń dla wyłonienia realnej warstwy przywódczej, samodzielnej i suwerennej, działającej na zasadzie innej od pisowskiego "rewersu", w stosunku do tych, co to już ostatecznie zaryli w glebę.
Państwo nasze znalazło się w wielowymiarowym kryzysie i widząc zachowanie jego dotychczasowych warstw przywódczych, wiemy dlaczego tak się stało. Oni nas już nigdzie nie poprowadzą, a już szczególnie pod przewodem konia i tuczącego go pańskim okiem premiera. Szczęśliwie powstanie ośrodek prezydencki, z którego wyjdą impulsy realnej zmiany zasad funkcjonowania państwa. Przegrani żadnych wniosków ze swojej klęski nie zamierzają wyciągać, a zatem inicjatywa musi należeć do zwycięzców.
I tu tylko jedna przestroga na koniec. Dokładnie 7 lat po Austerlitz, Napoleon bez wojska i większych nadziei na ratunek umykał przed Aleksandrem w ambulansie pocztowym, przerobionym na kryte sanie, a wszyscy, którzy wcześniej widzieli przegrane wojny, o takiej klęsce nie mieli wyobrażenia. Trzeba mieć nadzieję, że nie zmarnujemy owoców czerwcowego zwycięstwa.
Inne tematy w dziale Polityka