
https://www.salon24.pl/u/siukumbalala/812305,pijac-rakije-w-rijece
Urlop zaczął się rozkręcać. Wyraźnie czułem różnicę pomiędzy wypoczynkiem prostego robotnika leśnego w ośrodku wczasowym Lasów Państwowych w Stegnie Gdańskiej, a wypoczynkiem dyrektora handlowego firmy "Jacek i Agatka sp.z.oo "
Kapitalizm coraz bardziej mi się podobał. Komfortowy apartament wygodnie mieszczący 4 - osobową rodzinę. Pani Maria witająca codziennie miłym - Dobr dan, pytająca czy czegoś nie potrzebujemy, precyzyjnie przepowiadająca pogodę na każdy dzień. Poranna prasówka na porcelanie, a nie w oparach chloru, jak w Stegnie Gdańskiej. Samochód zalany " pod korek " pozwalający na wypady dokąd się chce i kiedy się chce. W Stegnie Gdańskiej był to wąskotorowy " rumun " którym można było dojechać do Sztutowa, Mikoszewa, czy Nowego Dworu, w żadnym wypadku do Chorwacji. Rano wypad do marketu i zakupy miejscowych przysmaków w dziale " slovenski izdelek " Swoich Słowian trzeba popierać, bo krvavicę, pindur i ajvar oraz zakuskę robią naprawdę wyborną. Mesni narezek też nie był najgorszy.

Slovenskie izdelki na targu w Izoli
Przed południem plażowanie, po południu wypady do Chorwacji, Triestu, słoweńskich jaskiń czy pod Triglav. Wieczorem na tarasie, w miłej atmosferze słuchanie cykad oraz miarowego terkotu pompy nawadniającej tarasowe ogrody Niko. Zacząłem uczyć dzieci szacunku i miłości do świata przyrody. Pozwoliłem im chodzić nad staw i karmić karasie. Niestety podczas ostatniej podróży sentymentalnej do Izoli małżonka moja Zofia wyznała mi , że one tam chodziły palić papierosy. Nie mówiła o tym wcześniej, bo obawiała się mojego gniewu. Czekała aż sprawa się przedawni. Niepotrzebnie, jestem uczciwym facetem i nie mógłbym karać dzieci, skoro mnie w ich wieku paczka " Sportów " starczała na półtora dnia.

Bank w Izoli, tu następowała zamiana lirów na tolary, ewentualnie na kuny

Tu poznałem Niko
Zielony baldachim z bambusa nad wejściem do apartamentu dawał miły chłód, a wyrąbany w bambusie korytarz umożliwiał dostęp do sadu pełnego owoców. Fig, brzoskwiń, kakisów, moreli, śliwek, czereśni i wszystkiego tego co można znaleźć w opracowaniach naukowych pisanych przez światowej sławy akademika - sadownika, Iwana Władimirowicza Miczurina. Uwierzyć człowiek nie mógł, że taka mnogość owoców w burżuazyjnym sadzie, założonym pewnie jeszcze w czasach tego renegata Tito. Był czas dojrzewania fig. Wisiały ich cebulowe kształty, sine już od Słońca, a te skryte od północy sino - zielone jeszcze. Ale i na nie przyjdzie pora. Każda figa z sinieje jak nos u pijaka, z sinieje i spadnie. Ta jest najsmaczniejsza, najsłodsza, najbardziej miękka i w ustach sama się rozpuszcza, a pesteczki radośnie trzaskają. Podnieść tylko ten upadły na ziemię dar niebios i cieszyć się smakiem. I ja podnosiłem i cieszyłem się smakiem... do czasu kiedy nie poznałem innego smaku. Przetworzonego.
Któregoś razu podnosiłem upadłą figę z ziemi. W tym czasie Niko porządkował sad, obcinał suche gałęzie, coś tam podpierał, a w przerwie zbierał do skrzynki upadłe owoce, z których jak się później okazało przygotowywał produkt, który w niesprzyjających okolicznościach mogły sprawić, że i człowiek upadł.
- Jadłeś kiedy powidła figowe ? - spytał
- Nie, skąd niby ? u nas figi nie dojrzewają, choć do niedawna mówiło się, że w sklepie można kupić figę z makiem. Jak to w socjalizmie. Nie znasz tego, bo u was lepiej z zaopatrzeniem było. W tym samym czasie w sadzie zjawiła się pani Maria.
- Daj klucz do piwnicy, nasz Poljak chce popróbować powideł figowych - powiedział.
Pani Maria niechętnie sięgnęła do fartucha i wręczając klucz powiedziała, by uważał i pamiętał o niedawno przebytym zawale.
Niko spojrzał na żonę zdziwionym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć
- Oszalałaś ? przecież niedawno miałem zawał.
Piwniczka mieściła się w części niedostępnej dla gości. Przylegała do mieszkania zajmowanego przez gospodarzy od strony winnicy. Miała kształt absydy, w dwóch trzecich zatopiona w gruncie, ponad sterczała jedna trzecia i daszek z wapiennych łupków. Całość wyglądała bardzo zgrabnie. Niko zdjął kłódkę i po pokonaniu kilku stopni ogarnął nas półmrok i miły chłód. Wytchnienie od nieznośnego upału na zewnątrz. Wzrok zaczął się powoli przestawiać na skąpe światło żarówki. Byłem urzeczony. Nigdy jeszcze nie widziałem, aby taka ilość wyrobów była w posiadaniu jednego człowieka. Człowieka, który mając tak zasobną piwnicę normalnie pracuje, jeździ samochodem, zajmuje się pensjonatem, ogrodem, sprząta obejście, odwozi pranie do miasta. Robi wszystko w całkowitej przytomności. Jaką ten człowiek musi mieć siłę woli - myślałem rozgorączkowany. Wiedziałem, że ja taką piwniczkę dość szybko przerobiłbym na normalną, polską piwnicę na kartofle, a w niedługim czasie zaczął się zastanawiać się czy nie dałoby się wykombinować czegoś z kartofli. Nie chodzi mi o placki ziemniaczane, ani tym bardziej pyzy.
Jakież tam były kształty ? smukłe szyjki, pękate butelki, grube, lejkowate szyjki. Butelki w kształcie bukłaczków i takie pasujące w dłoń. Butelki kwadratowe i okrągłe, z uszkami i bez. Gąsiorki małe i duże. Rureczki szklane w esyfloresy wywijane. Wszystko tam było. A jakie kolory ? od słomkowo - złotego, jak promień Słońca. Był bursztynowy i morelowy, migały w oczach także kolory burgundzkie i wiśniowe. Dostrzegłem również rubin, który wiele lat później zidentyfikowałem w piwnicach portugalskiego Porto. Były też butelki z płynem klarownym, jak źródlana woda, ale trafiały się i lekkie barwy cytrynowe. Przełamane dla odmiany kolorem znad Garonny. To wszystko, te wszystkie regały stały półkoliście dookoła mnie, czułem w sobie ogromną siłę przyciągania. Czułem się jak gwiazda w środku jakiegoś niezwykłego układu planetarnego, a może raczej jak połowa gwiazdy binarnej, bo i twarz Niko wiele mówiła. Też czuło się dziwną grawitację w stronę regałów i dumę z powodu posiadania tak niezwykłego mikrokosmosu.
Szurnął stolik i dwa taborety. Zadzwonił spodek i łyżeczka wydobyta przez Niko nie wiadomo skąd i kiedy.
- Masz spróbuj - jak dla kota nałożył płynnej, brązowej mazi.
Spróbowałem. Nawet dobre.
- No i jak ?
- Bardzo dobre, smaczne, słodkie i klarowne.
- Jak smakuje to masz jeszcze, próbuj do woli. Próbowałem, bo nie miałem wyboru.
Przypomniałem sobie mit o Tantalu, byłem Tantalem, tym tylko różniącym się od mitycznego syna Zeusa, że miałem w zasięgu ręki spodek z powidłami figowymi, a on miał figę z makiem. Cała sytuacja była jakaś fałszywa, czułem to. Ja nie dla figowych powideł się tu znalazłem. Czułem to i czuł to Niko. Kiedy po raz czwarty zadzwoniła łyżeczka i kolejna porcja powideł wylądowała na spodeczku, Niko spytał
- A może chcesz spróbować mojej morelowaj rakiji ?
- Boooszzzzze ! Ludzieeeee ! on mnie pyta czy ja chcę spróbować ? Ja jestem taki sam Słowianin jak ty, ja mam taką samą duszę. Tylko ładnych kilkanaście setek lat temu nasze drogi się rozeszły, wyście poszli na południe, a my zostaliśmy nad Wisłą i robimy to samo co i wy tylko z ziemniaków i zboża. Teraz po kilkunastu wiekach do ciebie przyjechałem. Czy ty myślisz, że ja jestem jednym z twoich gości i nazywam się Francesco z Florencji, czy Wolfram z Karlsruhe ? Że grzecznie odmówię, bo przecież nie wypada się bratać tak bezceremonialnie.
- A wiesz co, daj. Spróbuję - powiedziałem obojętnie.
Przecież nie mogłem wrzeczczeć, że chcę wypić wszystko, bo pospadałyby dachówki mocowane na słowo honoru. Niko zabrał spodek i postawił smukłą szklaneczkę. Sytuacja się wyklarowała.
- To moja robota, morelówka - powiedział i nalał płynu wyglądającego smakowicie i obiecująco. Niewielkie naczynko, a wygląda lepiej niż dwa wiadra powideł figowych.
- No i jak ?
- Hvala, cudovito - powiedziałem po słoweńsku, bo nic innego nie znałem, więc nic innego nie mogło przyjść mi do głowy. To było naprawdę dobre.
- Tu masz moje sladkie wino z czasów wojny dzięsięciodniowej
Na stoliku pojawiła się szklaneczka krwistoczerwonego płynu.
- Dobry rok był dla Słowenii.
- Dobry był rok to i wino dobre - powiedziałem.
- To masz jeszcze
- A to moja specjalność, rakija na miodzie, to ci podejdzie
Wypiłem, podeszło.
- A piłeś kiedy pigwówkę ?
- Nigdy
- To napij się - powinna ci posmakować
Posmakowało, bo poprosiłem o dolewkę.
Czas nam płynął wartko, dusze się radowały, bo choć Niki nie dotrzymywał mi kroku, to co któryś raz nalewał sobie dwa szybkie naparsteczki. To strasznie męczące kiedy człowiek musi dbać o zdrowie. Był po zawale. Ja nie byłem, miałem jedynie kiepskie krążenie, bo kiedy wyszliśmy z piwnicy to małżonka moja Zofia nawet się nie zorientowała. Może to podkład z powideł figowych ? Teraz mam dobre krążenie. Bo kiedy zejdę do lodówki na jednego " sekretniaka " z taniej whisky, to pozna od razu. Robię się czerwony, a nos granatowy. Pytałem nawet lekarza czy to może oznaka nadchodzącego zawału. Nic z tych rzeczy - powiedział. Masz coś z wątrobą. Niepotrzebnie się zamartwiałem tym zawałem.
Próbować powideł figowych chodziliśmy już do końca turnusu. Próbowaliśmy z umiarem, tak by nikt się nie zorientował. W ostatni weekend przed wyjazdem obudził mnie trzask ognia. Znam to i rozpoznaję od razu, lata pracy na zrębie i gigantyczne ogniska z okrzesanych gałęzi. Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony, myślałem, że to płonie nasza piwniczka. A to Niko palił dwumetrowe ognisko, ze wszystkiego co tak pracowicie zbierał przez rok. Wszystkie obcięte, suche konary z drzew owocowych, wszystkie winne, obumarłe krzewy, każdy kawałek drewna niepotrzbny w obejściu płonęły z groźnym trzaskiem. Odetchnąłem z ulgą. Po godzinie w sadzie pozostała żarząca się spora pryzma. Niko wbił dwa metalowe pręty, z boku doczepił silnik elektryczny, a między prętami zawisł 30 kg bałkański kaban. Jeszcze tylko przedłużacz i do wtyczki na tarasie. Kaban ruszył leniwie. Obok stanęła skrzynka piwa. Cóż to, mając taką piwnicę będziemy pić piwo ? - pomyślałem. Niestety piwo było na zmarnowanie, kabanowi też się coś należało. Bez podlewania piwem bałkański kaban z żaru nie będzie tym czym powinien być.
Około 14:00 wszystko było gotowe. W sadzie czekał już długi stół. Jako bliski już prijatelj Niko zostałem zaproszony wraz z małżonką moją Zofią na svinje z żara. Trochę to była impreza pożegnalna dla nas, a trochę radość z narodzin kolejnej wnuczki Niko i pani Marii. Nigdy wcześniej, ani później nie jadłem czegoś równie smakowitego. Zapasy z piwniczki były donoszone już legalnie przez syna Niko, piłem i jadłem nie troszcząc się o zdrowie nic a nic... i tak mi zostało do dziś.
Niestety historia ma smutny koniec. Podróż sentymentalna nie okazała się tym czy miała być. Nie ma już pensjonatu Niko. Niko mieszka " na vrhu " w Izoli, a pani Maria niestety już nie żyje. Tak powiedział nam sąsiad, mieszkający niżej. Jego obejście szczęśliwie przetrwało. Sad i pensjonat państwa P. przecięła na pół, nowa " Hitra cesta H6 " czyli dwupasmowa droga szybkiego ruchu łącząca Słowenię z Chorwacją. Szkoda.

Hitra cesta H6, resztki hacjendy i dziczejący sad. Na wzgórzu szpital w Izoli
Inne tematy w dziale Rozmaitości