Siukum Balala Siukum Balala
1038
BLOG

Pijąc rakiję w Rijece

Siukum Balala Siukum Balala Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 62


image

Bibione ( zdjęcie z sieci ) 


- Napijmy się rakiji w Rijece - powiedziałem do małżonki  mojej Zofii - łamiąc sobie język na rakiji i na Rijece 
- To jakaś nowa, wymyślona przez ciebie gra słów na występowanie zbitek literowych ? - spytała 
- To żadna gra słów, ani nawet żadna gra półsłówek, gdzie na przykład po zmianie dwóch literek masz Jandę w RMF FM, pytam po prostu czy napiłabyś się rakiji w Rijece. 
- Przecież wiesz, że ja nie piję 
- Wiem, ale mówisz za siebie. Mam ochotę polecieć do Rijeki, zmęczony jestem już tą słabością polskiej polityki, tym politycznym obumieraniem Europy, a także posłem Budką uważającym, że kupno nowych tenisówek czyni z niego idola młodzieży. 
- To tym bardziej nie polecę skoro chcesz tam jechać z powodów politycznych i rakiji.
- Nie będę pił rakiji, weźmiemy auto, będziemy zwiedzać, zawsze lubiłaś dalmatyńskie klimaty i słoweńskie pejzaże. Pojedziemy do Izoli, przecież kochasz to miejsce. Byliśmy tam dwa razy, co jest wyjątkowe i zarezerwowane tylko dla Lizbony. Pojedźmy w podróż sentymentalną do miejsc, w których byliśmy młodzi i bogaci. Spójrz na te stare zdjęcia, naprawdę byliśmy wówczas młodzi, a bogactwo rzecz względna, bogactwo jest w nas, a nie w banku. 
- Nie pojadę, bo ty będziesz pisał notki na salon, a ja będę się nudzić. 
- Nie będę pisał notek, zostawiam iPada w domu. Ty weź swojego żeby było gdzie wrzucić rezerwacje i karty pokładowe, no i byśmy mieli dostęp do map. 
- Nie lecę, ty na Fuerte potrafiłeś notkę napisać telefonem. 
- Nie będę pisał żadnych notek, zero. Robimy sobie tydzień wolnego od posła Szczerby, Budki i toalety w Krynicy oraz wszystkich polskich sędziów, sędzin, a także  Żurka. 
- Lecimy, przysięgam, że nie zbliżę się do klawiatury. Pakuj się Chorwacja i Słowenia oczekują naszego przyjazdu. Stęskniłem się i ty też, wiem. No i po raz kolejny małżonka moja Zofia skapitulowała, jutro lecimy do Rijeki, ale o rakiji zapominamy. Kierowcy nie piją nawet rakiji. Ta miłość do Chorwacji, Słowenii, półwyspu Istria i zakupów w Ljubljanie wybuchła nagle i niespodziewanie. Była pierwsza połowa lat 90 - tych XX wieku, Polskę wzdłuż i wszerz przeorują lemiesze kapitalizmu. Czteroskibowce ciągną perszerony z hotelu Mariott, a orki dogląda karbowy Balcerowicz, zwany przez niektórych ekonomem. W rezultacie tej orki zostaję zaorany, nie ma już zapotrzebowania na moją pracę, zasilam szeregi koni dla których nie ma już zaprzęgu. Uściślając i trzymając się tej oraczej konwencji, to dyrektor dokupił mi kilka morgów ziemi ornej do obrobienia, a o owsie zapomniał. Miałem ciągnąć za te same pieniądze prawie dwa etaty. Zaśmiałem się, więc paszczą - ichaaachaa ! i zamknąłem za sobą drzwi. Takiej zniewagi mój osobisty poganiacz nie mógł znieść, więc i małżonka moja Zofia po upływie miesiąca również zasiliła szeregi ludzi bez stałego zajęcia. Dobrze, że choć dzieci mieliśmy, bo kompletnie nic nie mielibyśmy do roboty. Sytuacja była beznadziejna, acz nie tragiczna, bowiem przez przypadek natknąłem sie na powszechnie znaną maksymę Lejzorka Rojtszwańca : to dobrze, że zwalniają. Jak zwalniają to znaczy, że będą przyjmować. Tyle, że ja pozwoliłem sobie nieco to powiedzonko zmodyfikować. Nie miałem czasu czekać, aż zaczną przyjmować, więc postanowiłem sam siebie przyjąć do pracy. Do Krajowego Rejestru Sądowego zgłosiłem firmę - powiedzmy, na cześć moich dzieci - nazwaną  " Jacek i Agatka sp. z o.o " Kapitałem zakładowym była małżonka moja Zofia, dwoje dzieci i radziecki samochód osobowy marki Łada 2106. Ponieważ taka forma prawna prowadzonej działalności gospodarczej wymaga prowadzenia pełnej księgowości, sporządzania bilansów, czy sprawozdań z jednoosobowego walnego zgromadzenia wspólników, więc pani Janina - księgowa starej daty - nie wyobrażała sobie, że bilanse spółki będą jedynie podpisane, a pozbawione pieczęci tytularnych. Zmusiła mnie do wyrobienia pieczątki o treści " Dyrektor " bądź " Prezes " Prezesem nie mogłem zostać, bo prawdziwym prezesem był mój teść i to mogło zrodzić problemy z zachowaniem hierarchii podczas łamania się opłatkiem, czy dzieleniem wielkanocnego jajeczka. Który prezes ważniejszy ? który ma prawo wygłosić toast, który ma prawo zasiąść u szczytu świątecznego stołu ? Tym sposobem zostałem Dyrektorem d/s handlowych w spółce z ograniczoną odpowiedzialnością " Jacek i Agatka " Poczułem się bardzo mocno, bo żaden dyrektor nie jest  aż tak głupi, aby sam zwolnić się z pracy. Z późniejszych kontaktów handlowych z innymi, bankrutującymi firmami wiedziałem, że ostatni z biurowca wychodzi dyrektor, główna księgowa i kadrowa. Wszyscy z solidną odprawą. Jako dyrektor handlowy miałem klawe życie. Firma zaczęła przynosić dochody, mogłem dzieciom kupować kredki i tornistry bez 500 + Z czasem doszło do tego - zauważyłem to podczas zliczania faktur i liczenia marż - że jednego dnia potrafiłem zarobić więcej  niż w mojej dawnej firmie, płacącej według stawek realnego socjalizmu, w ciągu miesiąca. Gorzej, doszło nawet do tego, że w tamtej  Polsce sprzed 20 lat, zarabiałem więcej niż obecnie, w służbie królowej. Niestety, ktoś gdzieś tam zdecydował, że polski kapitalizm nie może przekraczać poziomów zarezerwowanych dla drobnego handlu i jeszcze drobniejszych usług. Kiedy z bilansów zaczęło mi wychodzić, że amortyzacja środków trwałych postępuje i owszem, tyle że gdzieś zaczyna mi zanikać akumulacja, już wiedziałem, że kapitału na odtworzenie środków trwałych do kolejnej amortyzacji mi zabraknie. Byłem wszak dyrektorem i zaczynałem już pojmować o co w tym kapitalizmie chodzi. Ktoś normalnie próbował mnie dymać na moich środkach trwałych i moim z akumulowanym kapitale. Zmartwiłem się, poszedłem do kiosku po Gazetę Wyborczą, oni zawsze mieli jakąś radę. I to był strzał w dziesiątkę, to był ten jeden, jedyny raz kiedy Gazeta Wyborcza okazała się przydatna. Napisali, że w Wielkiej Brytanii, całkiem niedawno, jakaś Żelazna Lady zwolniła z pracy calkiem sporo ludzi i właśnie zaczynają przyjmować. Wydałem zatem polecenie małżonce mojej Zofii, by sprzedała w cholerę te wszystkie środki trwałe i niech ktoś inny je amortyzuje i ciągnie dochód - jeśli potrafi - ja wyjeżdżam tam gdzie właśnie przyjmują do pracy i płacą w miarę dobrze, bez amortyzacji środków trwałych. Tak znalazłem się w Wielkiej Brytanii, ale to było dużo, dużo później niż udaliśmy się do Słowenii i Chorwacji. Gdzieś tam w połowie wspomnianej  prosperity - w środku lata - powiedziałem do małżonki mojej Zofii 
- Pojedźmy na urlop na zachód, ale nie do Zielonej Góry, tylko na prawdziwy zachód. 
Pojedźmy nie po to by zarabiać, tylko po to żeby wydawać. Poznajmy siłę naszych  pieniędzy, precz z mentalnym peerelem. Czas zerwać z tradycją corocznego urlopu w Stegnie Gdańskiej, Władysławowie czy Karwi. Tylko dokąd jechać ? To były czasy, które dziś są nie do pojęcia dla tych, którzy wówczas nie żyli, bądź jak poseł Szczerba i Budka dopiero dojrzewali do przyszłych, wielkich czynów. Dość powiedzieć, że nie było googli, powszechnego internetu, choć były już telefony Centertela wielkości małej radiostacji, przypominające piecyk " Farel " Nie było Wikipedii, ani booking. com, czy trivago.co.uk. Naprawdę nie było wiadomo dokąd jechać. Na szczęście miałem przywieziony z Niemiec, Europa Shell Atlas. Najlepszy atlas drogowy jaki miałem w rękach. Przyłożyłem ekierkę. Nad włoski Adriatyk było 1500 km, do Marsylii ok 2200 km. Lazurowe Wybrzeże odpada, jedziemy nad Adriatyk, byłem  dyrektorem i moje decyzje nie podlegały dyskusji. Niestety okazało się, że mamy swoje prywatne google i wiki w jednym. Po tygodniu z wycinków prasowych mieliśmy przygotowany przez www.teściowagoogle.pl  " Raport włoski " Nie jedźcie na południe - Neapol, Palermo, Sycylia to mafia, rabunki, morderstwa, porwania itp. Samochód cały czas zaryglowany. Uważać na światłach na podjeżdżające skutery. Zamykać szyby. Nie zbliżać się do krawędzi chodnika, jeszcze raz uważać na skutery, mogą zerwać torebkę. Nie zapuszczać się w miejsca oddalone od centrum miasta. Nie obnosić się z drogim aparatem na szyi, mogą urżnąć aparat. Nie zakładać biżuterii i złotych kolczyków, mogą urżnąc razem z uchem. Pieniądze trzymać osobno, karty osobno, dokumenty osobno. Chodzić razem, nie rozdzielać się. Pilnować dzieci i samochodu, w samochodzie nie zostawiać dokumentów ani wartościowych przedmiotów. A najlepiej to pojechać na urlop do Stegny Gdańskiej, Władysławowa lub Karwi. Jeśli ktoś potrzebuje czarnych scenariuszy to moja teściowa za niewielkie pieniądze napisze. Byłem dyrektorem, miałem takie prawo, więc zwróciłem teściowej  " Raport włoski  " do ponownej analizy i przeredagowania oraz innego rozłożenia niektórych akcentów. 
Zapakowaliśmy dzieci do samochodu, blady świt w sierpniu zaczyna się ok 2:45, a my wyjechaliśmy o 1:00. Półśpiące dzieci sprowadziliśmy do samochodu i przypięliśmy pasami. Drzwi nie ryglowaliśmy, bo " Raport włoski  " nie dotyczył terytorium Polski. Wyruszyliśmy, to było czyste szaleństwo i ja nie wiem czy ktoś dziś nie mając GPS poważyłby się na taką podróż, którą można chyba porównać z płynięciem do Ameryki na 150 lat przed Kolumbem. Wiedziałem, że Polska zakończona jest Cieszynem i w tamtym kierunku się poruszaliśmy, tu GPS nie był potrzebny. Słowację też znałem jak własną kieszeń z wakacyjnych wypadów na Węgry, więc i tu poradziłem sobie bez nawigacji. Nocleg gdzieś pod Bratysławą, hotel w epoce przed trivagowskiej rezerwowało się w prosty sposób. Szukało się w mieście informacji turystycznej, kupowało  plan miasta, prosiło się o wykaz hoteli i tak bez GPS od hotelu do hotelu, aż do skutku. Bratysława zrobiona bez nawigacji, to żadna sztuka. Alternatyw niewiele, albo wylądujesz w Dunaju, albo wjedziesz na Hrad, a po moście i potem wzdłuż modrego Dunaju na Wiedeń. Wiednia nie pamiętam, nie miałem GPS, byłem w szoku, nie wiem jak się poruszaliśmy. Pamiętam jedynie na Schwechat samolot górą ja dołem, a może odwrotnie ? Potem było już lepiej, wielkich miast nie było i gdzieś pod Klagenfurtem, na jakiejś wiosce motel się znalazł. A rankiem, wśrod pięknych okoliczności przyrody pokonaliśmy Alpy Julijskie, zaliczając 8 - kilometrowy tunel Karawanken. Byliśmy w Słowenii, już tylko rzut beretem do Tarvisio, potem na południe, zgodnie z atlasem i ujrzymy nasz upragniony Adriatyk... i ujrzeliśmy, a do tego pięknego Adriatyku jaka piękna włoska nazwa miejscowości : Bibione. Jak bibka, podobało mi się, ale tylko chwilę. Hałas, klaksony, piesi i kabriolety, wszyscy wrzeszczą, jakieś riksze, jakieś czterokołowe rowery na 6 osób. Rozpoczęliśmy szukanie hotelu wzdłuż promenady, nie było to łatwe, środek sezonu. Wreszcie znaleźliśmy, wstępnie klepnęliśmy sprawy w recepcji, ale wcześniej postanowiliśmy wyjść na taras i to było nasze pierwsze zderzenie z turystyką organizowaną w sposób produkcyjny. Do Adriatyku szeroki, podgumowany dywan i rzędy rozstawionych pod sznurek leżaków i parasoli. A gdzie nasze parawany, kto tu wpuścił organizatora turystyki ?


image


Małżonka moja Zofia pokręciła głową i stwierdziła, że ona wolałaby spędzać wczasy na kwaterze u Kloskowskiego w Stegnie Gdańskiej. Zgodziłem się z nią. Dalej byliśmy w punkcie wyjścia,  na początku Bibione. Ponownie rozpoczęliśmy szukanie hotelu, siła naszych pieniędzy słabła, słabł też standard hoteli, w których ewentualnie mogliśmy zamieszkać. Wszystkie miejsca zajęte, przed każdym hotelem koziołek z informacją - brak miejsc. Środek sezonu, zrozumiałe. Piaszczysta, adriatycka plaża się skończyła, zaczęło się jakieś sitowie i bagniste podejście do morza, wiadomo rejon laguny. Wreszcie trafiliśmy na ośrodek wczasowy z domkami typu bungalow. Coś jak nasze FWP i domki typu " Brda ", sklejka i paździerze. Trudno, gdzieś przespać się musimy. Pani recepcjonistka wzięła klucz i poszliśmy oglądać nasz bungalow. Niestety to było poniżej wszelkich standardów, wilgoć, grzyb, spaczone drzwi - PRL. Małżonka moja Zofia stwierdziła, że nie po to uciekała od wczasów a la smażalnia fląder, żeby  teraz wypoczywać w domku typu "Brda " z brudnymi firankami i pleśnią na ścianach. Dalej nie mieliśmy noclegu. Byliśmy bezdomni. Wróciliśmy do centrum Bibione. Małżonka moja Zofia z dziećmi została w samochodzie, wiadomo " Raport włoski ", wszystko trzeba mieć na oku, a ja zacząłem z buta szukać hotelu. Wreszcie znalazłem hotel z recepcją nie większą niż kontuar w kiosku " Ruchu " i z ostatnim dwuosobowym pokojem. Na szczęście łóżka wielkie, z czasów Benito Mussoliniego, więc się pomieścimy. Finalizujemy deal, wyciągam kartę by zapłacić za nocleg, a pania recepcjonistka 
- No carta Visa, cash only ! Wiadomo " Raport włoski " Mafia, 1/3 obrotu gospodarczego to szara strefa, rozumiem. Obrót zarejestrowany - obrót opodatkowany. Jako dyrektor handlowy rozumiałem już te kapitalistyczne sztuczki. Poczekaj no ty, zaraz poznasz siłę naszych pieniędzy, jadę do banku po cash. Wróciłem do auta i pojechaliśmy do banku. Niestety bank był już zamknięty, ale od czego są na tym zgniłym zachodzie bankomaty ? Włożyłem kartę w szparkę i zapomniałem PIN, a " Raport włoski " wyraźnie zakazywał zapisywania PIN - na na karteluszkach. To na wypadek gdyby mafia ukradła mi kartę i portfel. W przypadku porwania miałem się tłumaczyć, że zapomniałem PIN z powodu stresu. Najwyżej obetną ci palec - konkludował " Raport włoski " Gorączkowo poszukiwałem w głowie kombinacji czterech cyfr: 5443 ? 5434 ? 5344 ? Dwie próby zakończyły się porażką, pewny byłem tylko jednego, piątka była pierwszą cyfrą. Syn widząc mój problem wziął kartę i ze słowami - ależ ty jesteś zacofaniec, nawet nie umiesz obsłużyć bankomatu - włożył kartę po raz trzeci. I to było koniec prób pod włoskim bankomatem w Bibione. Karta już nie wróciła. Byliśmy ugotowani w promieniach Słońca, odbijających się w Adriatyku. Postanowiliśmy przeczekać noc pod bankiem. Po kwadransie zjawili się Carabinieri. Moja znajomość włoskiego jest żadna, uczyłem się od Franka Dolasa, znałem więc tylko : ragazza, amore, inglezi i burdello bum ! bum ! Jednak żadne z tych słów, w żadnej konfiguracji nie mogło być tu użyte. A zdania, które wydawało  mi się, że jest włoskie i zabawne, czyli 
- Carabiniero intervento carta Visa pierdolniento - nie mogłem użyć, bo i tak by nie zrozumieli. 
Pokazałem tylko na migi tańcząc wokół bankomatu - Bancomato ! bancomato ! plum ! plum ! carta Visa plum ! Zrozumiałem tylko tyle, że nie powinniśmy sterczeć pod bankiem. A gdzie mamy sterczeć ? Nie szkolili was ze znajomości " Raportu włoskiego " ? Pod bankiem jest najbezpieczniej, bo są kamery. Postali, posiedzieli, machnęli  ręką i odjechali. Widocznie uznali, że nawet Egon Olsen nie byłby tak głupi, żeby na robotę w banku zabierał dzieci. Zasnęliśmy zmęczeni i bezpieczni pod czujnym okiem kamer Banco Agricola de Bibione. Wczesnym rankiem pojechaliśmy na miejscowy dworzec wziąć kąpiel, małżonka moja Zofia przygotowała świeżą zmianę odzieży, wszyscy byliśmy zadowoleni i pełni nadziei na przyszłość. Pierwsza noc na urlopie zaliczona, karty nie pozwoliliśmy sobie ukraść, czekała na nas w depozycie bankowym. Wróciliśmy pod Banco Agricola. Panie w garsonkach idące do pracy zaczęły się nam przyglądać jak jakieś wścibskie wieśniary. Nie widziały turystów z Polski czekających na odbiór z depozytu swojej karty Visa ? Wreszcie po godzinie 8:00 z banku wyszedł facet wyglądający jak Marcello Mastroianni tuż po zakończeniu  wojny. Zamachał naszą kartą i zaprosił do środka. Spytał czy to moje, zażądał paszportu, zrobił ksero pierwszej strony. Nad skanerami dopiero pracowano, dlatego posłużył się takim prymitywnym urządzeniem jak kserokopiarka. Poprosiłem jedynie, aby wypłacili mi tyle pieniędzy na ile zezwala limit karty. Nie mogłem przypomnieć sobie PIN - u, a na kolejną noc pod bankiem nikt ochoty nie miał. Dopiero wówczas poczułem siłę swoich pieniędzy, te włoskie nominały takie wysokie, dolar coś około 2000 lirów, więc miałem sporo tej włoskiej kapusty. Wróciłem do auta i w trybie nagłym zwołałem walne zgromadzenie akcjonariuszy firmy " Jacek i  Agatka sp. z o.o" akurat byliśmy w komplecie. Byłem dyrektorem, więc było to moim obowiązkiem wynikającym ze statutu spółki. Jako dyrektor i posiadacz " złotej akcji " zdecydowałem, że jedziemy na wschód w poszukiwaniu umiarkowanie rozwiniętej cywilizacji, jednocześnie na dość niskim poziomie urbanizacji. Chcieliśmy znaleźć państwo, w którym możliwy będzie, choć 2 metrowy, dostęp do morza. Byśmy mogli usiąść na kocu i zdecydowanym głosem powiedzieć: Polska od Adriatyku odepchnąć się nie da. Dzieciom nakazałem obserwować Adriatyk, by nie zniknął z pola widzenia, a małżonce nakazałem obserwować hotele, pensjonaty, motele i kwatery prywatne przed którymi nie stałaby tablica " brak pokoi " Po dwóch godzinach dotarliśmy do jakiegoś przejścia granicznego. Sprawdziłem w Europa Shell Atlas, to była Słowenia. Dostęp do morza bardzo mały, ale i ludzi mało, więc te dwa 2 metry dla nas pewnie się wykroi. W sklepie duty free kupiłem jakieś słodycze, bo mi akcjonariat na tylnym siedzeniu zaczął się buntować. Podjęliśmy kolegialną decyzję, że zatrzymujemy się w pierwszym napotkanym mieście i dalej już nie jedziemy. Pech chciał, że pierwsze napotkane miasto nazywało się Koper. Tu nie mogliśmy się zatrzymać. Znajomi kpiliby z nas. Jak to brzmi: Pozdrowienia z wczasów w Koprze. A może z pietruszki, albo kolendry ? Ruszyliśmy dalej i po 8 km wjechaliśmy do ślicznego miasteczka o nazwie Izola. To było to. Czysto, schludnie, ludzi niewiele, piękna nowoczesna marina z pięknymi jachtami. Włoska architektura, jednak bez włoskiego zgiełku, w środku miasteczka typowa kampanila, no i oczywiście dostęp do Adriatyku gdzie się chce i jak szeroko się chce. Zostajemy, nawet gdybyśmy mieli spać w parku na ławce. Teraz tylko do banku, żeby pokazać im siłę naszych - tym razem - włoskich pieniędzy. W banku włoskie liry nie zrobiły na nikim wrażenia, bo oni moją pryzmę włoskich czerwońców o wysokich nominałach, przelicytowali swoimi brązowymi i niebieskimi tolarami. Nazwa przypadła nam do gustu, brzmiała jak dolar. Z kieszeniami wypchanymi tolarami pojechaliśmy do informacji turystycznej po wykaz hoteli, pensjonatów i kwater. Uprzejma pani zrobiła nam ksero i wskazując na siwego starszego pana z nosem w gazecie - powiedziała - byśmy z nim porozmawiali, bo właśnie zgłosił wolne miejsca w swoim pensjonacie. Przedstawiliśmy się, facet skinął głową - powiedział - bitte folgen i po kwadransie byliśmy na miejscu. W pensjonacie było osiem apartamentów z niezależnym wejściem i aneksem kuchennym. Warunki super. Dostaliśmy apartament naprzeciwko sadu, zacieniony dodatkowo bambusowym zagajnikiem. Żyć nie umierać, czułem się jak Vietkong na urlopie. Starszy pan nazywał się Niko P. i był Serbem, później okazało się, że jest po zawale, co nie było bez znaczenia, ale to wyszło dopiero później. Żona pana Niko, która w pensjonacie odpowiadała za wszystko miała na imię Maria i była Słowenką. W pozostałych apartamentach mieszkali jacyś Niemcy i Włosi. Dobiliśmy targu, proszę uprzejmie oto odliczona suma tolarów za dwa tygodnie z góry... i zaczynamy urlop. Goście trzymali w stosunku do siebie dystans, Niemcy osobno, Włosi osobno i my osobno. Jednak z powodu jakiegoś dziwnego słowiańskiego powinowactwa nie było tego dystansu między nami, a gospodarzami. Gospodyni codziennie pojawiała się na tarasie ze zwyczajowym - Dobr dan. Posługiwaliśmy się lokalną wersją esperanto, tworzonego ad hoc. Mieszanką słoweńskiego, polskiego, jak zabrakło słówek to posiłkowaliśmy się słowami niemieckimi, Niko uważał, że zna rosyjski, ale to był raczej serbski stylizowany na rosyjski i tym sposobem całkiem nieźle nam szło. Wreszcie doszlismy do wniosku, że my rozumiemy słoweński, a oni polski i od tego moentu komunikacja przebiegała dwukierunkowo  naszych językach narodowych. Rozpoczęliśmy urlop. Plaża, wypady do jakichś jaskin, zwiedzanie miast i miasteczek słoweńskich i chorwackich. Późnym popołudniem taras, albo winnica, akurat był czas dojrzewania fig. Wisiała ta cebulowata, nabrzmiała  fioletem słodycz w zasięku ręki, nic tylko rwać i czuć się jak emir Granady w swoim własnym ogrodzie. I od tych fig zaczęło  się moje z Niko prawdziwe koleżeństwo w piwnicy. Dlatego muszę przerwać narrację i po powrocie dokończę. Jutro spotkam się z Niko - mam taką nadzieję - uzgodnimy zeznania, przypomnimy sobie detale, bo tak trzeba pisać by zawsze była prawda czasów, o których się pisze i prawda literatury, która mówi... Jak w kinie, gdzie - jak pamiętamy - jest zawsze prawda czasów o których mówimy i prawda ekranu, która mówi... CIĄG DALSZY NASTAPI... po powrocie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości