Siukum Balala Siukum Balala
4518
BLOG

Szuwarowe opowieści. Pojednanie z Niemcami ( - kami )

Siukum Balala Siukum Balala Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 60

image

Trzymanie się jednego tematu kończy się nudą. Przechył w stronę notek kolejowych to właśnie sprawił. Zapomniałem, że zaczęła rodzić się na tym blogu pewna świecka tradycja polegająca na publikowaniu - na początku, bądź na koniec rejsu - notek z cyklu " Szuwarowe opowieści " Wyleciało mi to z głowy i zanim znowu wyjadę trzeba to nadrobić.

https://www.salon24.pl/u/siukumbalala/659464,gdzie-jest-christine

https://www.salon24.pl/u/siukumbalala/801903,szuwarowe-opowiesci

Miałem przyjaciela. To znaczy mam go cały czas, jednak częstotliwość spotkań drastycznie zmalała z powodu oddalenia, a kiedy pojadę do Polski to zwala mi się na głowę taka ilość spraw i ludzi, że na nic nie starcza czasu, w tym na spotkanie z przyjacielem. Wszędzie jak po ogień. Przyjaciel prowadził harcerską sekcję żeglarską. Od zawsze. O żeglarstwie wiedział wszystko, szkutnik, żaglomistrz i trener. Miał nawet jakieś sukcesy w wyłapywaniu talentów, jednak sekcja była biedna jak mysz kościelna, więc każdy talent zostawał natychmiast podebrany przez jakiś bogaty klub, bądź szkołę mistrzostwa sportowego. Przyjaciel się jednak tym nie przejmował, bo ważniejsza była praca z młodzieżą niż zaszczyty i profity. Rugał tych młodzików jak najgorszy bosman, jednak dbał o nich jak najlepszy ojciec i skrzywdzić nie pozwolił. Sekcja nie miała na nic pieniędzy, więc przyjaciel radził sobie jak mógł. Wszystko robił sam, kleił te optymistki, cerował żagle, zakuwał wanty, sam robił okucia i osprzęt, jeśli był to możliwe. Był to czas kiedy regatowa optymistka potrafiła kosztować 55 milionów przedgronkiewiczowskich złotych. Największym problemem były jednak wyjazdy na regaty. Transportu własnego nie było, pieniędzy na opłacenie wynajętego transportu również. A nawet pieniędzy na zwrot kosztów, gdyby jakiś rodzic zechciał zaciągnąć przyczepę z optymistkami na regaty. Miałem w owym czasie auto z solidnym hakiem, dodatkowo mogące pomieścić 8 osób, więc prawie cały wytypowany do startu skład. Czasem jeśli miałem wolny weekend pomagałem przyjacielowi, w zamian oczekując jedynie noclegu i kieliszka chleba na miejscu. Czegóż minimaliście więcej trzeba ?

image

Pojechaliśmy pewnego razu nad wielkie jezioro na regaty. Był początek lata. Wiatr był jak trzeba, pogoda jak trzeba, więc pierwszy dzień regat przeleciał jak trzeba.

image


image

Przed wieczorem opiekunka zabrała harcerzy - żeglarzy do WOSiR - u na kolację i nocleg, a my postanowiliśmy pójść na dancing. Zbliżała się bowiem gorączka sobotniej nocy. Naszym celem nie był taniec, chcieliśmy raczej posłuchać żywej muzyki. Czym były dancingi w czasach PRL-u starszym tłumaczyć nie trzeba. Młodsi mogą sprawdzić w Encyklopedii Staropolskiej Zygmunta Glogera. Uwaga gimbaza : Gloger nie ma nic wspólnego z Googlami, ani z blogerem.

image

Było nas może siedmiu, może ośmiu ? sami znajomi mojego przyjaciela. To małe środowisko, więc wszyscy znali się jak łyse konie. W hotelowej restauracji, w porozumieniu z kelnerem zsunęliśmy trzy stoliki, aby usprawnić mu pracę i podnieść wydajność z jednego osobostolika. Przyniesie raz trzy butelki i nie musi fatygować się osobno do każdego stolika, a my obeznani już w pewnym stopniu z fachem kelnerskim sami się obsłużymy, dając ulgę zmęczonym nogom kelnera. Sala nie była jeszcze zapełniona, mnóstwo wolnych stolików czekało na gości, którzy zjawiali się sukcesywnie, im bliżej godziny 20. Siedzieliśmy pod oknem, z jednej strony sali, a druga część sali była okupowana przez Niemców - gości hotelowych. Niemcy również zsunęli stoliki ułatwiając robotę kelnerowi. Linia demarkacyjna biegła przez środek sali. Najpierw życzyliśmy wszystkiego najlepszego i pomyślnych wiatrów tym co pływali na śródlądziu, potem żeglarzom zatokowym, wreszcie wyszliśmy na Bałtyk i dalej na inne morza. Potem za tych co na oceanach, a kiedy zabrakło oceanów, bo aż tak wiele ich nie ma, zrobiło się nudnawo. Sala zaczęła się wypełniać, ktoś tam jakieś szanty próbował a capella, ale niezbyt to wychodziło. Wszyscy czekali na prawdziwy zespół. Niemcy za linią demarkacyjną też próbowali podśpiewywać swoje ludowe kawałki w rodzaju " schla dziewetschka do lasetschka " i inne takie.



Zaczęło robić się jak w filmie "Casablanca " Oni swoje, my swoje.

Wreszcie ktoś zaczął ochrypłym głosem 

Kołysał nas zachodni wiatr,

Brzeg gdzieś za rufą został.

I nagle ktoś jak papier zbladł:

Sztorm idzie, panie bosman!

To uspokoiło nieco Niemców okupujących część sali, tym bardziej że pojawił się band pana Romana i solistka Violetta. Muzycy skonfigurowali sprzęt, wszystkie wtyczki bananowe trafiły w swoje miejsca i zaczął się dancing. Ja siedząc tyłem do okna bacznie obserwowałem pozycje niemieckie. W pewnym momencie - gdy kilka par z grupy inicjatywnej zeszło z parkietu zauważyłem w ich pozycjach wyłom. W środku niemieckiego zestawu stołów siedziała niebrzydka kobieta. Obok niej puste krzesło. Nie była gruba, ani chuda. Powiedzmy dwie dzisiejsze Dżołany Krupy, więc jak trzeba. Blond proste włosy i kształtna twarz, była grubo po trzydziestce, może nawet było jej bliżej do " ryczącej czterdziestki " niż do trzydziestki. Nasza wachta powoli stawała się niezdatna do służby. Wziąłem szklankę i widelec i wydzwoniłem 4 szklanki.

- Panowie koniec wachty ! Parkiet czeka.

- Daj spokój ! nie marudź ! Polewaj ! - wszyscy zgodnie zlekceważyli moją propozycję.

- Panowie, spójrzcie. My tu, Niemcy tam po drugiej stronie, pojednajmy się. Wojna wojną, ale tak nie można. Jak długo jeszcze ? Gomułka już nie żyje, nie wkurzy się.

Zaprośmy ich do naszego stolika, wybaczmy im i pojednajmy się. Polejmy im, czas przerwać tą nienormalną sytuację.

- Niemcy nie odstawią, oni zawsze na krzywy ryj - podsumował jeden z kolegów, mocno już umordowany tymi kilkoma kawałkami wyśpiewanymi przez panią Violettę.

- Jak chcecie, ja idę do Niemców, podejmę próbę pojednania na własną rękę.

Miałem też w czubie jak cała nasza wachta dancingowa i popełniłem tego wieczoru pierwsze głupstwo. Był z nami kolega z Gdyni, który przypadkowo był komandorem regat. Wszyscy tytułowali go kapitanem, choć kapitanem nie był. Mial za to prawdziwą kapitańską czapkę ze złotą kotwicą. Posiadając jakieś dojścia i układy w Gdyni, latem załatwiał jacht i organizował dla harcerzy rejsy po Bałtyku. Na Bornholm, do Danii, Szwecji, Kilonii i Hamburga. Dlatego wszyscy zwracali się do niego per kapitanie.

- Kapitanie, pożyczy mi kapitan swoją czapkę kapitańską - spytałem, mając niewielką nadzieję, że się zgodzi.

- Po co ci ? - spytał

- Pójdę oficjalnie jako nasz emisariusz, częściowo choć umundurowany, będzie mi łatwiej. Niemcy lubią mundury.

- Masz tylko nie zatrać - zgodził się o dziwo

Wyszedłem do szatni, założyłem czapkę. Przyjrzałem się sobie jak Kobiela w " Zezowatym szczęściu " Wyglądałem dobrze, takiej kotwicy na czapce nie powstydziłby się nawet sam admirał Dönitz. Wróciłem na salę, przekroczyłem linię demarkacyjną i znalazłem się na terenie okupowanym przez Niemców. Wykonałem manewr oskrzydlający i z tyłu podszedłem do dziewczyny. Stanąłem bokiem do krzesła i popełniłem drugie głupstwo tego wieczoru. Chyba przez czapkę. Zrezygnowałem z idei pojednania polsko - niemieckiego, a uruchomiłem proces pojednania niemiecko - kubańskiego. Wykorzystując wszystkie swoje zasoby niemieckiego, strzelając pełną dłonią do daszka, powiedziałem

- Mein name ist Manuel Antonio Esteban de Molinero y Corazon, ich bin kubanischeschiffkapitän. Hola ! dorzuciłem już po hiszpańsku.

Wszystko przez czapkę z kotwicą. Wiedziałem, że nazwiska w strefie hiszpańskojęzycznej są długie i robią wrażenie. Przekonałem się o tym kilka lat później w Salamance, gdzie zmuszony byłem skorzystać z pomocy dentysty. Tabliczka na drzwiach gabinetu ze wszystkimi tytułami, imionami i nazwiskiem miała ponad pół metra długości. Tymczasem nazwisko, czapka i mój kapitański fach zrobił na Hannelore piorunujące wrażenie. Oczy miała jak dwie " piątki z rybakiem " Prawie takie jak u kanclerz Merkel, kiedy pułkownik Putin, w Liwadija - Palast na Krymie, wypuścił na jej spotkanie dwa dobermany. Merkel ma psią traumę. Trzeba przyznać, że pułkownik Putin umie ustawić sobie negocjacyjnych partnerów, zanim jeszcze zasiądzie do negocjacyjnego stołu. Choć oczy Hannelore zrobiły się ogromne, to nie było w nich strachu, raczej miłe zaskoczenie i ledwie skrywany podziw dla czapki z kotwicą. Hannelore nie miała na imię Hannelore, ale na potrzeby tej historii tak będę ją nazywał. Bo to niemieckie imię to kwintesencja kobiecości i jest dodatkowo najzwyczajniej ładne. Od tego momentu zacząl się pokraczny dialog z użyciem mojego kulawego niemieckiego, szpikowanego gdzie się da jakimiś hiszpańskimi słówkami, których też za wiele nie znałem, ale jakoś szło. Hannelore była rozbawiona i skupiona jednocześnie, próbując mnie zrozumieć. Powiedziałem, że jestem kapitanem kubańskiego statku. Stoimy na redzie w Gdyni do przyszłego tygodnia. Mamy w ładowniach kubański cukier i czekamy na rozładunek. Ja korzystając z wolnej chwili zabrałem się z polskimi przyjaciółmi, tu na weekend, żeby oderwać się od pokładowej nudy. Hannelore słuchała w skupieniu. Spytałem czy mogę jej coś zamówić. Zgodziła się. Zamówiłem jej jakiegoś cienkiego vermucika. Idea pojednania z Niemcami była moim pomysłem autorskim, realizowanym za moje własne pieniądze, bez wsparcia MSZ, więc musiałem się trochę z groszem liczyć. Sobie zamówiłem rum, choć rumu nienawidzę, ale musiałem grać twrdziela i człowieka morza już do końca. Rum znienawidziłem w NRD. Towarzysze enerdowscy, wspierając towarzyszy kubańskich kupowali od nich sporą część rocznej produkcji rumu i ktoś to musiał w NRD pić. Padło między innymi na mnie. W każdej enerdowskiej knajpie rum i " korn " był podstawą zabawy. Ja nienawidziłem po enerdowskich doświadczeniach. Gawędziliśmy, opowiadałem Hannelore o trudach pracy na morzu, o niebezpieczeństwach z tym związanych. Wyjaśniłem dlaczego jestem bladolicy a nie śniady jak większość Kubańczyków.

- Pływam głównie po północnych morzach. Do Hawany zawijamy raz na dwa lata, nabierzemy w ładownie tego cukru i tak sobie go rozwozimy po krajach demokratycznego obozu. A to Leningrad, a to Tallinn, Gdynia czy inny Rostock. A po dwóch latach znowu Hawana i kolejne tony kubańskiego cukru w ładowniach. Nuda i rutyna, nie ma w tym za grosz romantyzmu. Gdyby nie takie chwile, gdyby nie spotkanie takiej kobiety jak ty Hannelore, to życie na morzu straciłoby sens.

Nie wiem czy Hannelore coś rozumiała, ale oczy jej wyraźnie mówiły

- Chwilo trwaj.

Niemcy też powoli się do mnie przekonywali, więc idea pojednania - na razie nie wiadomo kogo z kim - zaczynała nabierać realności. Hannelore pracowała w szkole jako intendentka, gdzieś pod Osnabrück. Tyle zrozumiałem. Dlatego miała takie pulchne dłonie, to też zrozumiałem. Ja wypiłem swój rum, Hannelore sączyła vermucik i było miło. Pomyślałem, że nie ma powodu, by się tych Niemców bać, pojednanie było potrzebą chwili. Zabawa zaczynała się rozkręcać. W pewnym momencie perkusista walnął w talerz - brzdęęęęk ! i wszyscy znwou ruszyli na parkiet. Pan Roman z nosową manierą, naśladując nieudolnie Młynarskiego zaczął

Jestesmy na wcacach w tych kóralskich lasach

w promieniach słonecnych opalamy sę

Orkestra psygryfa skocnego beguine'a

to nie tfoja fina sze podrywam cię

Ta panna Krysa, panna Krysa

królowała na turnusach nie od dzysaj

itd, itd

- Zatańczymy ? - zaproponowałem. Wszystko w ramach pojednania.

Ja zasadniczo nie tańczę, bo nie mam poczucia rytmu, ani słuchu muzycznego. Metamorfoza dokonuje się po trzech, czterech setkach. Ścięgna się luzują jak szoty na jedną komendę. Staję się gibki i elastyczny, zaczynam fruwać. Sądzę, że w takich momentach Fred Astaire - gdyby wszedł na salę - powiedziałby do swojego agenta

- Chodźmy stąd, nie mamy tu czego szukać.

Tak to chyba mniej więcej wygląda. Hannelore zgodziła się z ochotą. Ruszyliśmy.

image

Sala zawirowała, tańczyliśmy zapamiętale, raz za razem. Hannelore była wniebowzięta. W tańcach, które wymagały bliskości partnerów, szła nawet o jeden most za daleko. Napierała jak siły pancerne Guderiana. Nie protestowałem i nie broniłem się. Honor i męstwo złożyłem na szali polsko - kubańsko - niemieckiego pojednania. A to pojednanie wydawało się być coraz bliższe, było na wyciągnięcie ręki, było na dotyk.

image

Wróciliśmy do stolika. Sypnąłem groszem, skuteczna polityka czasem wymaga nakładów finansowych.

- Jeszcze jednego vermucika dla pani, dla mnie rum - powiedziałem do kelnera łamaną polszczyzną. A jak niby ma zamawiać alkohol kubański kapitan ?

Gawędziliśmy jakimś niezrozumiałym niemiecko - hiszpańskim volapükiem, który akurat nie był nam do niczego potrzebny. Rozmawiały nasze oczy i to nam wystarczało, chwila trwała.

- Brzdęęęk ! - to znowu perkusista wydzwonił szklankę.

- Pora na parkiet Hannelore - porwałem już bez pytania. Poderwała się z lekkością i ochotą, pani Violetta ciągnęła

Jeszcze się tam żagiel bieli ...

a potem

Już nie ma dzikich plaż...

Nie schodziliśmy z parkietu. Wirowaliśmy jak te mewy, raz za razem kręcąc ósemki.

- O czym ona śpiewa ? - Hannelore przekrzykiwała panią Violettę

- Z tego co się orientuję i na ile znam polski, to ona śpiewa o dwóch duszach płynących po oceanie życia jak dwie połówki tego samego drzewa korkowego. To takie nasze kubańskie przysłowie Hannelore. Płyną i nic o sobie nie wiedzą, aż na koniec łaskawe prądy morskie sprawiają, że spotykają się na środku bezbrzeżnego oceanu.

- Och ! mein Gott, jaka cudowna historia, to prawie o nas Manuelu Estebanie - wyszeptała Hannelore

- O tym samym pomyślałem - szepnąłem i ja, by nie psuć chwili

Pojednanie było coraz bliżej, płynęło ku nam coraz szybciej.

Tragedia wydarzyła się tuż po godzinie 23:00 i była jak zderzenie z górą lodową.

CIĄG DALSZY NASTĄPI


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości