Na gorąco, po powrocie (ponad 2oo km).......
Do dzisiejszej związkowej akcji protestacyjnej podchodziłam bardzo sceptycznie, czemu dawałam wyraz w swoich wcześniejszych notkach. Jednak pomimo wątpliwości, postanowiłam wziąć w niej udział, chociażby z tego względu, żeby przekonać się na własne oczy jak to będzie wyglądać. Uważam, że żaden przekaz medialny nigdy nie jest pełny ani obiektywny, szczególnie biorąc pod uwagę rzetelność i niezależność naszych polskich mediów.
Nie jestem członkiem ani „Solidarności”, ani żadnej innej organizacji, pojechałam tam prywatnie, jako człowiek, którego prawa są bezustannie łamane przez rządzącą obecnie koalicję, którą za wszelką cenę należy jak najszybciej odsunąć od władzy, dla dobra naszego i naszej Ojczyzny.
Już po drodze widać było, że ruch autokarów w stronę Warszawy jest większy niż zwykle. Jadąc samochodem prywatnym, mijaliśmy wiele autokarów z różnych miast, wypełnionych ludźmi, najczęściej z logo „Solidarności”. To już był przedsmak tego, co czekało nas w Warszawie. W stolicy byliśmy o godzinie dziesiątej. Parking w okolicy Starówki był jeszcze pustawy. Okolice Zamku Królewskiego, Krakowskiego Przedmieścia również jeszcze nie były przepełnione ludźmi, chociaż już przewijały się grupy oflagowane biało-czerwono, często z logo „Solidarności”. Mieliśmy dość czasu na spokojne wypicie niezłej kawy. Około jedenastej ulice już były wypełnione uczestnikami marszu, przegrupowującymi się wg przygotowanego harmonogramu. My, jako ludzie nieprzypisani do „nikogo”, mogliśmy swobodnie się przemieszczać i obserwować przygotowania do marszu. Jak zwykle przy takich okazjach pomiędzy uczestnikami oczekującymi na przemarsz przewijało się wielu ludzi rozdających ulotki, "GPC" czy "Nasz Dziennik".Trzeba przyznać, że tym razem, trudno było wypatrzeć na ulicy policjantów, jak widać, gdy chcą, potrafią wypełniać swoje obowiązki dyskretnie. Tłum gęstniał, przybywało biało - czerwonych flag, transparentów i innych akcentów wyrażających niezadowolenie protestujących. Demonstranci zebrani w wyznaczonych miejscach długo czekali na rozpoczęcie marszu. W końcu ruszył, ale posuwał się bardzo powoli. Ponad godzinne oczekiwanie na Nowym Świecie od wyznaczonej godziny dwunastej zniecierpliwiło nas na tyle, że ruszyliśmy chodnikiem w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Z różnych stron, napływały tysiące ludzi, którzy łączyli się na placu De Gaulle'a w uformowaną kolumnę. I szli. Szli długo, kilka godzin. Pośrednio będąc uczestnikiem demonstracji, jak również obserwatorem, mogę śmiało stwierdzić, że była to największa demonstracja w naszym kraju w ciągu ostatnich kilku lat. Nie wiem czy jest to zasługą związkowców, czy reakcją gnębionego narodu, który skorzystał z okazji, żeby zamanifestować swoje niezadowolenie. Nikt dokładnie nie policzy ilu ludzi wzięło udział w demonstracji, ale o szacunki można się pokusić. Ponieważ dość często uczestniczę w takich manifestacjach, mam skalę porównawczą. Uważam, że w tej demonstracji uczestniczyło ok. 200 tys. ludzi.
Biorąc pod uwagę frekwencję, z całą pewnością można tę akcję uznać za udaną, przynajmniej jak na nasze polskie warunki i społeczne uśpienie. Nie muszę dodawać, że nareszcie można było poczuć, że naród odzyskuje świadomość, zaczyna się jednoczyć i upominać o swoje. Szkoda tylko, że zamiast wykrzyczeć to, co ludzi boli….. zagrały wuwuzele, od których w ciągu czterech godzin można było ogłuchnąć. Mam nieodparte wrażenie, że słowa wykrzyczane odniosłyby lepszy skutek niż piekielne tony wygrywane przez afrykańskie instrumenty.
Inne tematy w dziale Rozmaitości