Pozwoliłem sobie wczoraj na wpis skreślany lewą nogą po kolacji, w którym skomentowałem dzikie jęki i okrzyki blogera Gadowskiego. Bloger Gadowski bowiem nazywa komunistami właścicieli pewnego znaku, którym to właścicielom z kolei nie odpowiada, że bloger Gadowski za darmo i na rympał rozporządza sobie nie swoją własnością. W świecie bowiem blogera Gadowskiego ochrona własności jest bolszewizmem. Skomentowałem więc blogera Gadowskiego bolszewicki nawyk sięgania po cudzą własność i poszedłem sobie spać.
Gdy w wolnej chwili zajrzałem do mojego wpisu nieliczne owłosienie stanęło mi dęba - ponad 2 500 wejść, 160 komentarzy. Poharcowali sobie pod moim wpisem tacy wybitni intelektualiści jak beem-deep, piotruśpan, bałt, horoch. O istnieniu tych bytów wirtualnych właściwie nie wiedziałem i chętnie bym pozostał w mojej niewiedzy. Koledzy (stosuję ten zwrot w odniesieniu do nich z lekkim obrzydzeniem) - to nie jest blog dla was. Macie do wyboru - albo wzniesienie się ponad swoje ograniczenia i będziecie pisać z sensem, smacznie i z omastą, albo was grzecznie pożegnam.
Celem mojego wczorajszego wpisu nie było więc wgryzanie się w meritum sporu blogera Gadowskiego z właścicielem zastrzeżonego znaku. Wielu jednak dyskutantów domagało się ode mnie mojego w tej sprawie komentarza. Do tego wielu z komentatorów odsłoniło nieograniczone pokłady ignorancji prawnej i wyobrażenia na temat przepisów prawnych, podobnie jak urojenia blogera Gadowskiego, rodem z minionej epoki, innymi słowy odsłoniły się głębokie złogi perelowskie. Tutaj ktoś zakrzyknie, że pomysł ze złogami nie jest mojego autorstwa i zacznie domagać się, bym płacił tantiemy panu Targalskiemu, który zdaje się jako pierwszy użył go publicznie. Ale lewacki prawodawca przewidując tę sytuację poszedł mi po starej, bolszewickiej znajomości na rękę i uczynił specjalny wyjątek właśnie dla mnie, taki mianowicie, że idee nie są objęte prawem autorskim. Nie są nim objęte również teorie naukowe lub spiskowe i gdybym miał taką ochotę, to mógłbym sobie twórczo rozwijać którąś z najbardziej odjechanych teorii głoszonych przez uczestników S24 (ale nie mam, bo mnie brzydzi wykorzystywanie ludzkiego nieszczęścia).
Moje pierwsze pojawienie się w S24 miało ścisły związek z problematyką własności intelektualnej i prawa autorskiego. W skrócie: pewien bloger zamieścił swoje zdjęcie w S24, zapewne chcąc się pochwalić swoim urokiem osobistym. Zdjęcie z kolei zamieściła inna blogerka u siebie, męskość blogera nieprzychylnie komentując. Bloger zaczął sopranem grozić blogerce, a to za kradzież zdjęcia, a to za nieprzychylne komentarze. Włączyłem się do awantury, bo nie lubię jak macho zanoszą się soprano i wyjaśniłem, że raz opublkowane zdjęcie, czy artykuł prasowy nie wymagają udzielenia zgody na ponowną publikację. Tak więc drodzy koledzy-blogerzy możecie sobie bez mojej zgody wklejać moje teksty gdzie wam się żywnie podoba. Ale zaraz - jest jeden aber - zgody nie musicie uzyskiwać, powinniście jednak przed publikacją zaoferować mi godziwą cenę. To że w S24 piszę za darmo nie oznacza, że chcę publikować za darmo gdzie indziej. Więc blogerka powinna była zapłacić blogerowi za publikację zdjęcia jego autorstwa i przedstawiającego jego pulchną facjatę? Niekoniecznie, decydująca jest wartość artystyczna, a ta w przypadku inkryminowanego wizerunku była zerowa. Aha, to wolno umieścić zdjęcie gdzie się chce? Znów nie, użycie zdjęcia np w celach reklamowych obłożone jest innymi ograniczeniami.
Dochodzą inne komplikacje. Swojego czasu zamieszczałem kilka zdjęć własnej produkcji, o wysokiej wartości artystycznej, jeśli mogę sam oceniać. Na niektórych z tych zdjęć były reprodukcje obrazów. Publikowanie tego rodzaju reprodukcji wymaga każdorazowej zgody artysty i odpowiedniej opłaty. Chyba, że zdjęcia i reprodukcje publikowane były np na licencji Wikimedia Commons, choć z drugiej strony licencja ta stawia inne ograniczenia.
Nudne? Ostrzegałem, że będzie nudne i nie na możliwości intelektualne beem.deepa i jego kompanii.
Zaczynam od samej góry.
Któryś z dyskutantów kwestionował samo istnienie praw niematerialnych. Dyskusja trwa, argumenty są znane, nie będę jej tutaj referował, kto chce ten znajdzie.
Kilkoro dyskutantów stawiało tezę, że Pałac Kultury i Nauki jest własnością narodu, w związku z czym każdy może sobie z nim poczynać jak mu się żywnie podoba (tutaj właśnie po raz pierwszy ujawniły się złogi peerelowskie). Ale naród nie jest podmiotem żadnego z praw mających tu zastosowanie, w księgi wieczyste wpisany jest konkretny właściciel - i nie musi to być np prezydent m. st. Warszawy. - a nie naród. Naród więc sobie może pomarzyć pod kołderką i nic więcej. Inni z kolei twierdzili, że pełnomocnicy PKiN jedynie zarządzają własnością i nie mogą sobie. Ależ właśnie, że mogą, udzielono im plenipotencji i mogą.
Kluczową sprawą jest czy prawo polskie daje możliwość zastrzeżenia znaku w postaci istniejącego tworu przestrzennego. Nie wiem tego, i nie chce mi się szukać. Wychodzę z założenia, że prawnicy reprezentujący zarząd PKiN zbadali tę kwestię sumiennie. Za tym, że istnieje taka prawna możliwość explicte, per analogiam lub w wykładni rozszerzającej przemawiałby fakt, że zastrzeżone zostało używanie godła państwowego do celów komercyjnych i każdorazowe jego użycie do tych celów wymaga uzyskania zgody (hej, my naród, a odebrano nam prawo do poczynania sobie z naszym godłem jak nam się podoba). A jeśli tak to bloger Gadowski - a raczej wydawnictwo jego ksiązki - będzie jednak tę zgodę musiało uzyskać i za licencję zapłacić, ile by bloger Gadowski sopranem nie nawymyślał im od komunistów, bolszewików i miłośników szpinaku.
Dla co bardziej dociekliwych podaję link do odpowiedniego aktu prawnego:
http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU20010490508
Jeszcze jedna kwestia - zdjęcie zostało artystycznie przetworzone przez artystę. Jemu wolno wiele - może PKiN schudnąć, utyć, postawić na głowie, wykrzywić, pomalować w różowo-białe paski i nałożyć perukę. Ale znak PKiN, nawet przerobiony artystycznie, został użyty z niskich pobudek komercyjnych, w celu reklamowania produktu, który być może bez tej pomocy sprzedawałby się gorzej. A właśnie zastrzeżenie ma do takich przypadków zastosowanie.
Są jakieś pytania, czy uśpiłem już wszystkich czytelników?
PS. Jeśli już prowadzę Uniwersytet Ludowy im Starosty Melsztyńskiego to chcę wyjasnić grasujące nieporozumienia na temat tajemnicy korespondencji. Takim nieporozumienim jest na przykład przekonanie, że adresat listu jest zobowiązany zachować jego treść w tajemnicy. Nic bardziej błędnego. Adresat staje się właścicielem wysłanego doń listu, może go prawem właścicielskim sprzedać, oddać w zastaw, obracać i poczynać sobie z nim jak z każdą inną własnością. Ma prawo również opublikować skierowaną do siebie treść z pewnymi zastrzeżeniami dotyczącymi treści o charakterze prywatnym lub intymnym. Jeśli więc bloger A. wyśle do ciebie, czytelniku, list z wyznaniem bezgranicznej miłości, to być może jednak pownieneś powstrzymać się z jego publikacją. Nie wahaj się jednak, gdy list zawiera pogróżki, obelgi i pijackie bredzena.
Inne tematy w dziale Gospodarka