Czy zastanawiali się Państwo, skąd bierze się radykalizacja protestów na ulicach? Jak to się dzieje, że pojawiły się zjawiska, z którymi nie mieliśmy do tej pory na większą skalę do czynienia? Ataki na kościoły, poniżanie duchownych, szydzenie z Jana Pawła II czy księdza Popiełuszki? Dzieje się tak, mimo że większość Polaków jest tym przerażona, nie chce głosować na partie, które popierają takie działania, a bogaci sponsorzy niezbyt mocno mogą się pochwalić swoim wsparciem dla radykałów. Agresywni demonstranci ze strajku kobiet wyglądają, jakby zostali wyjęci z innej planety, i nie do końca rozumieją, gdzie są. Tak na szczęście jest w Polsce. W USA ta grupa okazała się dużo większa, choć też nie stanowi większości społeczeństwa. Raczej tę większość terroryzuje.
Współczesne społeczeństwa demokratyczne rozwinęły się dzięki wolności mediów. Pomiędzy społeczeństwem a władzą stali przedstawiciele tej pierwszej grupy, czyli dziennikarze. Oczywiście ponieważ jedni popierali władzę, a inni nie, to i żurnaliści musieli się różnić. Na tym polega zdrowy pluralizm. Po II wojnie światowej nastąpiło silne zachwianie proporcji, liberalna lewica zdobyła przewagę w większości mediów, co ułatwiało przemiany społeczne i propagowanie idei dalekich od tradycyjnego społeczeństwa. Jednak odbywało się to powoli i stosunkowo subtelnie. Media przez swój zasięg były powszechnie oceniane i musiały się liczyć z krytyką. Zresztą konserwatyści doskonale potrafili wykorzystywać media: choćby Ronald Reagan.
Internet początkowo wiele tu nie zmienił. Przyspieszył obieg informacji i ich zasięg. Był więc błogosławieństwem dla rozwoju demokracji, o czym przekonał się choćby PiS, który nie mając silnych telewizji, doskonale w 2015 roku wykorzystał internet, propagując kontent powstający w tradycyjnych konserwatywnych mediach.
Sytuację zmieniło powstanie burzliwie rozwijających się mediów społecznościowych. Wydawało się, że nie ma nic bardziej uczciwego i demokratycznego jak osobista możliwość zamieszczania informacji i włączenia się do dyskusji. Gdyby tak było naprawdę, w mediach społecznościowych nastąpiłyby podobne procesy jak w pozostałych mediach. Ludzie od jednych odsuwaliby się, a drugich wspieraliby, kierując się rozumem, sercem i sumieniem. Okazało się jednak, że dokonano tam jednej z najgorszych manipulacji. Ludzie o konserwatywnych poglądach nagle zaczęli mieć ograniczony dostęp do siebie, a za to utworzono algorytmy wspierające propagowanie radykalnej lewicy. A skala problemu jest tak ogromna jak zasięg mediów społecznościowych. Największy z nich, Facebook, ma zasięg 2 mld ludzi, Twitter ponad 300 mln. Pomijam już to, co stało się z prezydentem Trumpem, kiedy użytkownika mającego 80 mln obserwujących, po prostu zablokowano.
Dlaczego tak się dzieje? Bo ludzie dali się nabrać, że mają do czynienia z neutralnymi politycznie platformami cyfrowymi, na których dostają swobodę dyskusji. Złapano ich w pułapkę, która często wycina użytkowników z pozostałych informacji (oni sądzą, że wszystkie otrzymują tak jak wcześniej), a nawet manipuluje się ich emocjami. Na takie działania oczywiście najbardziej podatni są młodzi ludzie, których próbuje się zamienić w stado agresywnych trolli. Większość z nich traci dystans i agresję uprawianą w internecie zaczyna przenosić na ulicę.
Jaka jest na to rada? W demokratycznym kraju nie da się wyłączyć internetu, i nie wolno tego zrobić. Trzeba tworzyć konkurencję. Zapewnienia o zabezpieczeniu wolności słowa nic nie będą znaczyć, jeżeli sami się w to nie włączymy.
W ekspresowym czasie stworzyliśmy własny portal społecznościowy Albicla. W ciągu dwóch tygodni od uruchomienia na tyle go usprawniliśmy, że istotnie nie różni się od innych portali tego typu. Teraz przed Państwem, a szczególnie politykami i menedżerami, pytanie: na ile serio traktują swoje zapewnienia o walce o wolność słowa? Czy poświęcą na to 15 minut dziennie? Jeśli nie, to o czym mówimy...
Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika Gazeta Polska nr. 05; data 03.02.2021.
Komentarze