Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński
417
BLOG

Dwóch Niemców, Tomasz Lis i poglądy Michalkiewicza

Waldenar Korczyński Waldenar Korczyński Polityka Obserwuj notkę 7
Wielu z nas miało nadzieję, że wojna obok nas spowoduje jakieś refleksje po wszystkich stronach naszej narodowej roz … duchy. Nikt chyba nie oczekiwał rewolucji, pogodzenia zwaśnionych stron, rozmów „ponad podziałami” czy choćby podania sobie ręki, ale jakiegoś ‘”uracjonalnienia” dyskursu spodziewał się pewnie niejeden z nas. Boję się, że ta „racjonalność” przejawia się tylko w cenzurze i „utwardzaniu elektoratów”. Niżej kilka porównań/uzasadnień(?) i cytatów.

Leibnizowi przypisuje się powiedzenie, że żyjemy w najlepszym z  możliwych światów. Trudno nam dziś wyczaić co tak dokładnie (postmodernista tu by się ucieszył, ale zob. Teodyceę, gdzie odnosi to Boga) miał tu na myśli, bo w tym najlepszym ze światów on sam (Leibniz, nie świat) był obiektem niewybrednych ataków ze strony np. Newtona, który bezpodstawnie pomawiał Leibniza o plagiat. Spór „rozstrzygnęła” powołana w Londynie komisja pod kierownictwem Newtona właśnie(!), co ewidentnie narusza podstawową dziś zasadę, że „nikt nie powinien być sędzia we własnej sprawie”, więc wygląda na to, iż świat optymalny dla wszystkich niekoniecznie musi być optymalnym dla naiwnych (to sam Leibniz wystąpił do angielskiego/królewskiego Towarzystwa Naukowego o zbadanie sprawy). Teodycea (niektórzy uważają to za najważniejsze dzieło Leibniza) usprawiedliwia niejako wszelkie zło stwierdzeniem, że człowiek nie jest w stanie objąć wszystkich dowodów racji dostatecznej, bo są one zbyt długie (mogą być nieskończone). Tak więc faktyczna ocena moralna(?) przypisana jest tylko Bogu, który dowody takie ogarnia jedna myślą (jeśli ich w ogóle potrzebuje). Nie wiem ilu naszych decydentów Teodyceę czytało, ale za bliskich (ważnością/mądrością, nie siłą wiary) Bogu uważa się chyba niejeden. I to chyba ta skromność samooceny generuje decyzje o tym co zwykły obywatel może pisać/czytać, a czego nie powinien. Czyli cenzurę.

Drugim Niemcem, któremu przypisać można namawianie do cenzury jest Immanuel Kant. Ten również nie był szybki w ocenach, bo uważał, ze świat jest w zasadzie niepoznawalny. Jego rozumowanie było podobne (zob. pojęcie „rzeczy samej w sobie”), ale tyczyło właściwie wszystkiego, więc dla amatorów cenzurowania był odwołaniem znacznie lepszym. Również dlatego, że w przeciwieństwie do Leibniza wiódł życie wyjątkowo porządne i skromne, by nie powiedzieć „święte”, a dla wielu jest synonimem cnót wszelakich. Cenzorzy mogą tu pominąć kłopotliwe niekiedy porównania z Bogiem i uzasadniać cenzurowanie epistemicznym rozumieniem wspomnianej „rzeczy samej w sobie”. Pytania o istotę cenzury zwykły obywatel raczej nie zada, więc ten kij ma tylko jeden koniec.

Poglądy Leibniza i Kanta to pierwsze co nasunęło mi się po przeczytaniu tekstów kilkunastu blogerów „jadących” na innych blogerów piszących nie „po ich myśli”. Drugim była cytowana przez jednego z nich wypowiedź Tomasza Lisa.

" ... większość ludzi jest zbyt ograniczona intelektualnie żeby karmić ich zawiłą prawdą. Media powinny więc dostarczać informację uproszczoną; prawda wydaje się w takiej sytuacji mniej istotna od satysfakcji że rozumiemy i znamy otaczający nas świat, dzięki czemu obiad nam lepiej smakuje i spokojniej się śpi. Zwłaszcza gdy temat przekazu jest atrakcyjny."

Uważam ją za bardzo celne sformułowanie problemu dostępu obywatela do informacji i cytuję przy każdej możliwej okazji. W moim odczuciu „to je ono”. I chyba nie tylko moim, bo stosuje to wielu. Nie tylko blogerów.

Aby było jasne. Ja rozumiem specyfikę czasu wojny, interes narodowy i chrześcijańskie powinności. Rozumiem też „specyfikę” np. stosunków polsko ukraińskich. Jednak nazywanie „ruskim trolem” czy „onucą” (też, oczywiście, ruską) każdego, kto  wspomni np. tragedię Wołynia wywołuje skutek przeciwny do zamierzonego. Potraktowany takim epitetem odwdzięcza się np. zdjęciami flag UPA na aktualnych uroczystościach ukraińskich. Podobnie jest ze sprawami pandemii, gdzie doskonale, wymiennie z wymienionymi (tj. trolem i onucą), funkcjonuje określenie „antyszczepionkowiec” (zob. też https://ordomedicus.org/czy-zdrowie-chorego-jest-nadal-najwyzszym-prawem/?fbclid=IwAR2paGPiGWDezyd51qZXcx3ND6Rqf1RRs3HeVimYIMOX2hzMP4_w-cwzJFE). Z drugiej strony każdy „szanujący się patriota” czuje się zobowiązany do powtarzania głoszonych przez swoje autorytety nie tylko obraźliwych określeń politycznych przeciwników(?) (najlepiej Niemców, bo im przykleić można wszystko, choć ostatnio, np. i Francuzom sporo się dostaje), ale również do pomawiania ich o draństwa wszelakie. I spirala się nakręca. Gdyby rzecz dotyczyła tylko tych dwóch tematów można by pewnie tę „cenzuromanię” jakoś wytłumaczyć. Medialny wyścig o miano (naj)większego patrioty punktowany ilością/jakością pomówień i epitetów może i da się chwilowo wygrać, ale włażenie na wyżyny „nadautorytetów” – wsio ryba jakich; moralnych, ekonomicznych, militarnych, medycznych czy jakichkolwiek innych – jest kłopotliwe, bo może się zdarzyć, że trza będzie te „autorytety” z cokołów pościągać, a zanim się nowych kandydatów znajdzie, to przez czas jakiś „będzie nam żal”, że są one (te cokoły) puste. W piosence brzmi to może i fajnie, ale w życiu/funkcjonowaniu państwa niekoniecznie.

Na nieco, ale tylko nieco inny, w moim odczuciu groźniejszy, aspekt obowiązującej dziś narracji zwrócił uwagę Stanisław Michalkiewicz (zob. https://nczas.com/2022/03/26/tylko-u-nas-michalkiewicz-jestesmy-poddawani-systematycznej-tresurze-video/). Idzie o coś, co nazwałbym „wychowaniem dla władzy”. Nie dla sprawowania władzy, ale dla wyprodukowania nowego „Homo Sovieticus”, który wykona każde polecenie. I zrobi to bez jakiejkolwiek refleksji czy wyrzutów sumienia. Tak jak Rosjanie uwierzyli najpierw w „rozkułacznie” ukraińskich wsi, a potem, w roku 1939 w „wieczystą przyjaźń” z Hitlerem. Nie chodzi mi o złudzenia, że jakikolwiek naród można przymusić do refleksji i krytycznego spojrzenia na siebie i swoich przywódców. Myślenie generalnie boli i przyjemniej jest słuchać prostych opowieści o tym jacy to my (dzięki naszym wodzom, oczywiście) jesteśmy dobrzy i jacy ci nasi(?)* adwersarze źli, niż np. wracać myślą do własnych błędów. Taka jest ludzka natura. Bywają i tacy, którzy twierdzą, że np. chęć mordu czy zdominowania innego człowieka to nasze najpierwotniejsze instynkty, a rozmaite sytuacje pozwalają je tylko wyzwolić.
Z tresurą kłopot polega na tym, że ona te instynkty nie tylko wyzwala, ale i kanalizuje nie tylko wskazując wroga, ale też dając konkretnym ludziom (np. wodzowi) narzędzie łatwej zmiany obiektu nienawiści/agresji. Michalkiewicz pisze o tym pewnie lepiej niż ja, ale wydaje mi się, że bardziej koncentruje się na etycznych niż „utylitarnych” aspektach sprawy. Stąd mój do Jego tekstu komentarz.


*Znak zapytania stawiam dlatego, ze przeciętny obywatel wiedzę o tym, kto zły jest, a kto dobry (podobnie jak wiedzę o większości spraw/rzeczy, których osobiście nie doświadczył) bierze właściwie wyłącznie od „wodza”. Rozmaite – nie tylko polityczne – podziały biegną dziś często wśród bardzo bliskich sobie ludzi i bywa, że syn ostro ściera się z ojcem o sprawy polityczne, czy np. stosunek do szczepień. To, że ten pierwszy nie staje się Pawką Morozowem może być (i chyba jest) sprawą pewnych społecznych „luzów”, które u nas są chyba bardziej zakorzenione niż były w ZSRS. Opisywana przez Michalkiewicza tresura – bez względu na jej mniej czy bardziej szczytne cele – te luzy niszczy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka