KROJCZY
Andrzejowi Dąbrówce
καὶ ἔστιν ἡ νόησις νοήσεως νόησις
szczęśliwsi byli grecy, upajali się winem, które darowali im zeus, hera, kora i dionizos,
my wygnaliśmy bogów, poganie, upajamy się już tylko samą płynnością, z uśmiechem wyższości mówimy: aztekowie składali ofiary z ludzi i…już czujemy się cywilizowanymi by iść wrzucić do urny głos na rządy sprzedające broń dzieciom – zachodnio-chrześcijańska kultura krwawych urn, niema po oddaniu głosu,
kosmiczne „chi”(„ χ”) obejmujące swymi troskliwymi ramionami jedynej proporcji ziemię, podmienili nam na pędzące w bezkres – dwie proste równoległe, które z pogardy dla nas nie przetną się nigdy – choćbyśmy zakrzywiali przestrzeń, dodawali kolejne wymiary i mnożyli aż do znudzenia n-wartościowe logiki, rozwlekły ad absurdum Hiatus i otchłanna Chora, które zrodził egipski bożek Sobek – uzurpatorsko wyrwały Harmonii jej insygnia, zelżyły prerogatywy,
kantowski czas i przestrzeń - spacja i nuda w przebraniu - wywinęły na zewnątrz nasze wnętrze, bezpodstawnie mężni wobec mrugających do siebie oczodołów kamer, kpiący z cichej zasługi, próbujemy tym nielicznym subtelnym przemywać oczy swoimi wnętrznościami, żarłocznymi intestina, publicznie spowiadamy się niesytej pustce Populusa, za obola pisku, nie wiedząc, że prawdziwa spowiedź jest ciszą samowiedzy lub wymianą wczucia,
sublimujmy więc spowiedź w rozumienie tego, kto obok nas lub w nieoczywisty wers czystomyślnej inkantacji, miejmy swoją samotność na wyciągnięcie ręki, by w tę niezwykłą, niewielką przestrzeń zawsze mógł wejść ktoś ostrożny i gubiący się,
nasz achillejski, przemyślny przemysłowy upadek nigdy nie przegoni żółwia uważnie delikatnego, wrodzonego namysłu, choć póki co, upadek, proces, zadżumiony sąd i zamek przemiany – głucho krzyczą do głuchych, przekrzykując się wzajem,
przy wsparciu komornika logiki eksmitowaliśmy ze swojego wnętrza dajmoniona, który znał sztukę niedawania nam spokoju w słusznych sprawach, by na jego miejsce ustawić na zewnątrz, obrotową kukłę obowiązku i legalności, spłowiałą jak łachmany dawnej świetności, groźną, jak strach na wróble, tylko wtedy, gdy wieje wiatr, nie wymagającą rozważenia rzeczy, niezakorzenioną, tylko osadzoną na wbitym w grunt patyku i giętką jak leszczyna pod naciskiem zadyszki perswadujących komentatorów martwego prawa,
królewskich mędrców zastąpiliśmy mędrcem królewieckim, miast szat liturgicznych żywego zachwytu – narzuciliśmy na swą nagość jednobarwny, pergaminowy wykrój urzędniczego uniformu podrzędnych oczywistości, paradując w nim ku radości i drwinie żywych kwiatów, zanurzeni w syndromie choroby sierocej jak bezwładne wahadło – próbujemy skonstruować gamę z samych dysonansów, dziecięco zadziwieni nieskutecznością starań, błędni rycerze kwadratury koła, ludzie w wersji demo opracowanej przez pijanych architektów, akrobaci swej niewiedzy i żebracy przeczuć,
niewygodne credo „wszystko jest twórczością i wysiłkiem” zmieniliśmy na bliźniaczo podobne, błyszczące „wszystko jest interpretacją”, czciciele bękartów, barbarzyńcy mowy, orgiaści przeźroczystego jak meduza języka, wspinający się do studni natchnień po drabinie z flaszek, wpełzający do nieba przez wyschnięte studnie sylogizmu, my, przesłanki, które zagubiły przesłanie, my, niewyciągnięty wniosek z porażającej ewidencji wszechwładzy znaczeń i dystynkcji, analitycy pyłu na drodze skorpiona, scholiaści przecinającego nas przecinka, przeoczający powietrze oddechu, grubiańscy w marzeniach, bezczelni w samoocenie, szukający mądrości w chaotycznym kształcie zlepionych grud ziemi obok rdzewiejącego pługa wykutego z przetopionych cesarskich monet, mylący ornament z przekazem, rzeźbę z maską pośmiertną, pracowitego fidiasza z zaganianym narcyzem, my, skłócający kanon założeń ze swobodą modulacji, palący kadzidła antynomiom - sczepionym w bezpłodnym uścisku, budujący ołtarze i lektyki swoim narzędziom, aktorom i bezmózgim zapaśnikom – pouczamy czasy, ludy i epoki, my, śmieszne karły kultury narzędzi niekamiennych i czujności zatraconej, specjaliści specjalnej troski, my, wypluci przez wieczność i las, wyrzuceni z puszczy w pustkę, z boru istot w plemienne zagajniki samosiejnego sporyszu, dzieci sparciałego czasu i chwili anihilującej się lub sprasowywanej w punkcie zderzenia wczoraj z jutrem, my, nieistniejący tak mocno, jak mocno żyje dąb, my – o paradoksie - nicość nicościująca, stworzona niegdyś przez Umysł rozpoznający rozum, niszczona teraz i zawsze przez umysł zapoznający Myśl,
dlatego
oddajcie nam hieroglify i piktogramy – może odzyskamy dotyk
i władzę dotykania słowem - niewidzialnego sensu
przemyjmy konchę nocnego nieba – może usłyszawszy w niej siedmiobarwny szum mare harmonicum, miast nieokreślonego nastroju posiądziemy słuch strojów górnych i tonacji pierwszych,
zamknijmy oczy na kolący gwar – by odwojować jasne spojrzenie
rozpoznawajmy sofizmaty mędrków, ich tekturową twarz – by odzyskać węch
złoty pastorał hermesa, różdżka jessego i metronom tarentyjczyka
niech wrócą nam
zmysły sensu
i dąb życia
=================================